To opowieść nieudacznego grzybiarza. Każdy Polak zbiera grzyby? To prawda, ale tylko częściowa. Nie każdy. Kiedyś odwiedził mnie w Kanadzie belwederski profesor z Polski, fizyk nuklearny. Za nic nie chciał zbierać grzybów w kanadyjskiej głuszy. Więc nie każdy Polak zbiera grzyby. Do tego dochodzą tacy jak ja, którzy niby to zbierają, ale zazwyczaj wracają z pustym koszykiem ku zdziwieniu innych z tej samej grupy (i rodziny i znajomych), którzy wracają z pełnymi koszami najznakomitszych grzybów.
Więc znów to samo jak co roku. Zjechała się chmara luda i na grzyby, na grzyby, na grzyby. Jeszcze pamiętam traumę z zeszłego roku. Zeszłego roku wszyscy wrócili z pełnymi koszami i zamiast się tasować, kto ma więcej dorodniejszych borowików, to znęcali się na moim małym koszyczkiem i rozprawiali na temat dwóch grzybów w tym koszyczku. W końcu doszli do wniosku, że są to grzyby nieznane, więc trzeba je wyrzucić. A potem pytaniom nie było końca, jak to zrobiłam, że grzybów znalazłam niewiele, tyle co nic, a do tego być może trujących. . Wymigałam się sprytnie i powiedziałam, że za to nazbierałam dużo smardzy (morels) w kwietniu.
Nie wierzyli, że są grzyby w kwietniu/maju. A sprawdzali na swoich komórkach, a wędrowali atlasu grzybów, a dziwowali się, a nie dowierzali. Zapowiadali przyjazd w kwietniu, żeby sprawdzić.
W tym roku, powiedziałam, że grzybów jest w brud, ale… mnie boli noga w biodrze, i chodzić nie mogę dobrze. Wymigałam się pomna traumy prawie pustego koszyczka z zeszłego roku. No nic, po śniadaniu wszyscy wyruszyli w kanadyjską knieję, radośnie wywijając pustymi koszykami.
Uff! Przynajmniej kilka godzin spokoju. Zasiadłam więc w moim ulubionym fotelu, bo od wczoraj był zajęty przez gości, wyciągnęłam nogi na podnóżku i zaczęłam ładować moje osobiste baterie introwertyka. Nie długo jednak było tego spokoju, bo towarzystwo szybko zaczęło wracać. I biadolić: a to grzyby przejrzałe, a to robaczywe, a to ich nie ma, a to tylko psie.
– Jak są grzyby trujące to i dobre są, tylko trzeba umieć szukać – odgryzłam się złośliwie za zeszłoroczne moje upokorzenie prawie pustego koszyczka.
Narzekali, narzekali, aż nie nadeszły moje dzieci. Z pełnymi koszami rydzów.
Tyle było tych rydzów, że starczyło na późny lunch dla wszystkich. Usmażone na polskim maśle, z polskim chlebem, posypane solą – palce lizać.
Trochę postękali, że rydzów nie ma na wynos. Wyjechali.
Jak się już wszystko uciszyło, i została tylko najbliższa rodzina, zapytałam dzieci (już dorosłe) jak to się stało, że tylko one naszły to miejsce z rydzami?
– Mamo, nie ‘naszłyśmy’, tylko nikomu nie pokazałyśmy gdzie to jest. Jak w zeszłym roku zaprowadziliśmy towarzystwo do prawdziwków i kozaków, to wyzbierali wszystkie doszczętnie i dzisiaj nie ma tam ani jednego grzyba.
Przypomniałam sobie moją babcię z Wielkopolski, która znała najlepsze miejsca na grzyby w Książęcym Lesie, ale nikomu ich nie zdradziła. Czy to dlatego prawdziwi grzybiarze chodzą na grzyby o bladym świcie, żeby ich nikt nie podglądnął? Czyżby moje dzieci odziedziczyły geny po babce grzybiarce z Wielkopolski? Tuż przed wyjazdem poszły na grzyby jeszcze raz. Wróciły z pełnymi koszyczkami rydzów. Te zamrozimy i będziemy mieć na uszka na Wigilię. To będzie dopiero uczta: uszka z grzybami leśnymi, i to nie byle jakimi, tylko z rydzami.
Ach, rudy, rudy, rudy rydz!
Michalinka, Toronto, 14 września, 2024