Niespotykany urok jesienno kolorowych krajobrazów Ontario jest co roku ogłaszany. Ogłasza się w prasie, radio, telewizji, no i w sieci Internetu najpiękniejsze drogi do podziwiania kolorów jesieni podając najlepszy okres do podziwiania. Z reguły jest to w promieniu dwóch godzin jazdy od Toronto. I ludzie jadą. I podziwiają. Ja też. Im bardziej na północ, tym bardziej brunatnie. Zwarzone przymrozkami korony drzew przybierają barwę różnych odcieni brązu, a potem opadają – do wiosny. A my z tymi zwarzonymi liśćmi spadamy w zimowy letarg – byle do wiosny. Zaraz po przyjeździe nie widziałam sensu tego jeżdżenia. No bo tak, jedziesz sobie autem przez dwie godziny dookoła macieju, tylko po to aby zobaczyć zmieniające się kolory jesieni? Jakaż to strata czasu i pieniędzy! Przecież gdzieś tam w połowie takiej eskapady robi się przerwę w jakiejś małej pół wymarłej miejscowości, zwiedza, wspiera lokalnych rolników i biznes. A to wszystko kosztuje. Tak myślałam, aż nie kupiłam sobie samochodu. I dzieci poprzynosiły ze szkół opowieści o wycieczkach jednodniowych w poszukiwaniu najpiękniejszych kolorów jesieni. Nic mi nie pozostawało, tylko doszlusować.I wtedy to odkryłam – takie wycieczki po jesienne kolory naprawdę koją nadszarpnięte codziennym trudem nerwy i niezwykle łączą rodzinę. Jest z czego robić zdjęcia, opowiadać i co pamiętać. Dodatkowo zawsze się coś fajnego na takiej wycieczce przydarza. Jeden z aspektów asymilacji polega na stopniowej zmianie i dostosowywaniu się do nowej rzeczywistości, w nowym kraju.
Tak miało być i tego roku, ale wyszło jeszcze lepiej. Otóż tuż przed wyjazdem na wieś po podziwianie kolorów jesieni zostałam poinformowana przez moją dorosłą już latorośl, że akurat tej nocy są bardzo sprzyjające warunki do powstania zorzy polarnej. W moim rejonie takie zjawisko nazywało się aurora. Acha.
– A dlaczego to są te sprzyjające warunki na zorzę polarną?
Ostatnio, a to było kilka lat temu widziałyśmy nieoczekiwanie zorzę na kempingu w Algonquin Park. Przyszła niezapowiedziana. Poświeciła, pomigała i jak już ochom i achom kampingowcom wypełzłym z namiotów i zebranym nad brzegiem małego jeziorka było dość to przestała świecić. Ale rozmowy przy ognisku trwały długo jeszcze długo. Nad ranem zorza urosła do niesamowitego widowiska, tak jak u tego rybaka, którego złowiona rybka z upływem czasu rosła.
Dowiedziałam się więc, że to satelity badają warunki powstania sprzyjających okoliczności zorzy. Tak w skrócie, chodzi o to, aby słońce puściło bąka wypuszczając gazy, ale to nie wszystko, bo muszą one natrafić na odpowiednie pole magnetyczne, które powoduje żarzenie się tych gazów, co z ziemi wygląda jak kolorowa gra świateł. Jednym słowem, te wskaźniki były najlepsze od kilku lat. Oczywiście, jeśli chmury nie zaćmią nieba, księżyc nie będzie za jaskrawy, nie będzie świateł wielkiego miasta. W to nam graj, bo wydawało się, że spełniamy idealnie te wszystkie warunki. I tak było.
Od godziny 10 -wieczorem do 2 -giej nad ranem obserwowaliśmy grę świateł na niebie. Istny pokaz boski. Nie na darmo w tylu kulturach zorza ma istotne znaczenie magiczne w sensie pozytywnym. Ale i tak wystarczyło, że byliśmy szczęśliwcami obserwującymi zorzę. Moja kuzynka z Barrie (Ontario) nic nie zobaczyła, bo w ostatnim momencie chmury spowiły nieboskłon.
Kiedy następny spektakl? Dokładnie nie wiadomo, bo nawet sprzyjający układ wszystkiego nie gwarantuje światła zorzy. Taka ona jest kapryśna. Ale najczęściej zdarza się jesienią. Warto więc obserwować kiedy – a są takie grupy miłośników dostępne w sieci, które śledzą zorze na całym świecie. Nic straconego, żeby ją zobaczyć i się pod nią zadumać. Ponoć przynosi szczęście. A dla mnie to już szczęśliwy moment, że pod nią siedziałam i ją podziwiałam. A ona mnie?
Michalinka, Toronto, 11 października, 2024