Jakieś dwadzieścia pięć lat temu, nasz kumpel obwoził przybyszów z Kanady pętlą Kubalonki. Wśród drzew mignęły zabudowania okazałej posesji. To był Zameczek, jedna z rezydencji Polskiego Prezydenta.

To z „Angory”, którą czytuje Pani Basia, dowidzieliśmy się, że część Zameczku funkcjonuje jako hotel i jest nawet na Booking.com. No i zamawiamy miejsca. Pokój dwuosobowy, w tym całkiem okazałe śniadanie, 290 zł.

Wysiadamy z pociągu w Wiśle Uzdrowisko. Dwa lata temu dojechaliśmy do Ustronia, teraz jesteśmy kilka stacji dalej.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Najpierw kombinowaliśmy, aby dojechać do Wisły Głębce, bo stamtąd wydaje się być bliżej na Kubalonkę. Na szczęście wybito nam to z głowy. Głębce są może bliżej, ale tam nie ma żadnego postoju taksówek. Taką trzeba i tak zamówić z centrum, a wtedy objazd przez Kubalonkę nie jest już skrótem.

Dobijamy targu za 60 zł i po kilkunastu minutach wysiadamy przed Zameczkiem.
Po drodze rzuca się w oczy spora liczba rowerzystów, którzy dzielnie walczą na podjeździe na Kubalonkę. Potem odkryjemy, że jest tu sporo ambitnych szlaków rowerowych; na Stecówkę, w kierunku Istebnej czy na Salmopol. Wiele osób używa „elektryków”, ale są też prawdziwi adepci kolarstwa szosowego płci obojga, którzy pną się pod górę siłą własnych mięśni. Sprawdzam nachylenie podjazdu od Zameczku do polany pod Szarculą przed Kubalonką. Ten odcinek drogi mierzy 1300 m i ma 140 m nachylenia, czyli ponad 10%! To nachylenie to jedyny mankament Zameczku. Wokół nie ma niczego na tym samym poziomie – w jedną stronę jest dość stromo w dół, a w drugą jeszcze bardziej stromo pod górę. Jedyne płaskie miejsce, to lądowisko dla helikoptera Pana Prezydenta albo jego gości. Po trawniku lądowiska jeździ automatyczna kosiarka i dba o jego idealny stan.
Kuchnia w Zameczku, oprócz śniadań i dziennego bistro z ciastami i napojami dla turystów serwuje obiady na zamówienie. Jest koło południa, ale jeszcze się załapujemy na obiad o 16-tej. Mamy czas na rozgoszczenie się w pokoju i obejście okolicy. Najważniejszy jest taras kawiarni, skąd rozpościera się super widok na zbiornik Czerniański do którego dopływają dwie Wisełki, Biała i Czarna. Z drugiej strony zbiornika wypływa prawdziwa rzeka Wisła. Dalej krajobraz z Baranią w tle i z końmi beztrosko pasącymi się na przeciwległym stoku.

Dowiadujemy się, że Zamek Prezydencki można zwiedzać grupowo, z przewodnikiem. Nic to nie kosztuje, ale jest lista i zapisy. Mamy szczęście, będzie dla nas miejsce w ostatni dzień pobytu, w piątek.
***
Turystykę zaczynamy umiarkowanie, bo od zejścia w dół, czyli w kierunku Wisły. Część udaje się przebyć autobusem. W sklepie obuwniczym kupujemy parę butów o górskiej nazwie Tatra, choć nie jestem przekonany, że są produkowane w kraju. Posłużą dobrze, pomimo tego, że podeszwa nie jest za bardzo sztywna. Daleko im do klasycznych „wibramów”, ale cena jest przystępna więc trudno mieć pretensje.
Wracamy w kierunku Zameczku. Teraz jest cały czas lekko pod górę. Po drodze, w miejscu, gdzie Wisła płynie już dość pokaźnym, uregulowanym korytem natrafiamy na skwer z monumentem dziewczyny noszącej imię naszej najdłuższej rzeki.
Dalej, za odgałęzieniem drogi na Malinkę, odkrywamy restaurację „Polka” przy hotelu „Aries”. To o tyle interesujące, że jest ona firmowana nazwiskiem Pani Gessler. Zatrzymamy się tu jutro na obiad.
Ostatni odcinek drogi udaje się pokonać autostopem. Jest już po dziewiętnastej, ale pani z recepcji sprzedaje mi butelkę Żywca z baru.  Po ponad szesnastu kilometrach na nogach smakuje wybornie.

***

Dzień drugi. Staramy się pokonać trasę o podobnej długości, aby popołudniem wylądować na obiedzie we wspomnianej restauracji.
Od razu jest stromo pod górę, koło Zamku Górnego, tej właściwej Rezydencji Prezydenckiej.  To te wspomniane 10% nachylenia. Równocześnie zaczyna padać. Pani Basia oczywiście lubi deszcz, ale ja idę pod parasolem. Dochodzimy do parkingu na polanie pod Szarculą. Tam skręcamy w prawo na szlak żółty. Idziemy przez Kozińce, aby zatoczywszy koło wylądować na szosie w kierunku Czarnego, gdzie znajduje się restauracja „Polka” skąd potem jakoś dostaniemy się do Zameczku. Tu i ówdzie wypas na jeżynach, których pełno w przydrożnych rowach. Czasem trafiają się poziomki.
Po drodze niespodzianka. Na polanie monument poświęcony pamięci urodzonego w okolicy majora Armii Krajowej Adolfa Pilcha. Przeszkolony w Anglii i zrzucony do kraju w 1943 roku współorganizował ruch oporu. Oddziały którymi dowodził, zdołał rozbudować do stanu ponad 800 ludzi. Stoczył grubo ponad sto potyczek i bitew. Pod koniec maja 1945, przedostał się z powrotem do Wielkiej Brytanii. Działał w Organizacji Byłych Żołnierzy Armii Krajowej. Uhonorowany licznymi odznaczeniami. Pomnik ufundowała rodzina i mieszkańcy Wisły.
W końcu dochodzimy do hotelu i restauracji. Comber z jelenia i stek wyglądają świetnie, ale smakowo jest bardziej przeciętnie. Blanc’8 ze szczepu Seyval Blanc z dodatkiem Souvignier Gris z winnicy Rymanów jest dobre, z pikantną nutą końcową. Jedyny mankament to, że 100 ml kosztuje aż 31 zł. Sam lokal okazały i przestronny.
Ponoć w Malince jest drugi, również należący do tej samej restauratorki.

***

Następny dzień to pętla drugą odnogą tego samego żółtego szlaku, tyle że w kierunku Istebnej. Niby dukt leśny, wyłożony jest płytami betonowymi, przypuszczalnie dla traktorów obsługujących wyrąb lasu.
Tuż za Kubalonką dogania nas para z dzieckiem w wózku. Nieznajomy sprawdza GPS i pyta się czy dojdą tędy do schroniska na Przysłopie. Z Kubalonki odchodził w tamtym kierunku szlak czerwony, stromy i kamienisty, ale obok była asfaltowa droga, niby zamknięta dla ruchu. Z mapy wynika, że ta może prowadzić aż do samego schroniska i daje to szanse na dopchanie wózka z dzieckiem. Młodzi zawracają. Znamienne, że tradycyjne oznaczenia turystycznego szlaku kolorami, w ogóle ich nie interesuje. Wszystkie informacje pochodzą z telefonu. Żółte czy czerwone oznakowanie farbą na drzewach nie kojarzy się jako źródło informacji w świadomości komórkowego pokolenia.
Idziemy na przemian polanami i lasem. Z wyższych partii bajeczny widok na góry i myślę, że to co jest na samym końcu widnokręgu to rąbek Tatr.

Droga zakręca przy kapliczce Matki Bożej i Chrystusa Króla, która nawet tu, w środku lasu zaopatrzona jest w światełka na baterie. Ostatni odcinek, płaski i trochę nużący, ale Pani Basia zaczepia nieznajomego na spacerze z dwójką dzieci i robi się ciekawie. Pan Roman pochodzi z Rybnika i jest emerytowanym nauczycielem. Ma chyba zmysł do interesów, bo twierdzi, że działkę w Istebnej kupił lata temu za odtwarzacz VHS. Konwersacja schodzi na podróże i okazuje się, że nasz rozmówca też jeździ do Hiszpanii i bywał kiedyś w Salou. Wspomina aptekę, w której pracowała Polka Agnieszka. Jesteśmy w domu! Dzwonimy do Pana Robercika i nieprawdopodobne wieści się potwierdzają. Robimy wspólnie zdjęcia. Pan Roman pokazuje nam ścieżkę na skróty i za pięć minut lądujemy koło ”Karczmy Po Zbóju”. Nasze oczy są głodne a porcje wielkie. Wychodzimy po prostu obżarci, a na następnych kilku kilometrach do Kubalonki nie ma jednego metra płaskiej nawierzchni. Pani Basia toruje drogę. Najgorsze, że na tej przelotowej drodze do Wisły zapomnieli o poboczu i miejscami, na zakrętach jest po prostu niebezpiecznie, bo nas nie widać i nie ma gdzie uciec. Być może jesteśmy ostatnimi co tu chodzą na piechotę?

***

Piątek i końcówka naszego pobytu i wizyta w Rezydencji Prezydenckiej. Wzniesionej w latach 1929–1930 według projektu Adolfa Szyszko-Bohusza dla Prezydenta RP Ignacego Mościckiego. W 1952 zniesiono urząd Prezydenta i obiektem zaopiekowała się Rada Ministrów. Częstym gościem był ponoć Cyrankiewicz. W latach osiemdziesiątych Zameczek był ośrodkiem wczasów górniczych. Od lat 90-tych rozpoczęto jednak starania o przywrócenie mu pierwotnej roli, co stało się za prezydentury Kwaśniewskiego. Tzw. Dolny Zamek i Gajówka stanowią zaplecze hotelowo-konferencyjne.
Na terenie rezydencji znajduje się drewniana kaplica św. Jadwigi Śląskiej z 1909 roku. Na mszę niedzielną może wejść każdy. Obowiązuje jedynie kontrola bezpieczeństwa i sprawdzane są podręczne torby.
We wnętrzu Zamku zachowały się częściowo oryginalne modernistyczne meble i wystrój z lat 30-tych. Imponujące dywany wykonane na wymiar pokrywają korytarze i schody. Zachowane są detale gabinetu Prezydenta Mościckiego. Interesującym pomieszczeniem jest też łazienka z tamtego okresu.

***

“TVP” poinformowała, że redaktor Przemysław Babiarz został zawieszony oraz odsunięty od komentowania Igrzysk Olimpijskich w Paryżu. Rzekomo powiedział coś „skandalicznego”. Oczywiście chodziło o jego stwierdzenie, że piosenka „Imagine” ma komunistyczne przesłanie. Tylko co w słowach Babiarza było skandalicznego, skoro sam autor „Imagine”, John Lennon nazwał ten utwór „komunistycznym manifestem”?
„Imagine” powstał w 1971, dwa lata po ślubie Lennona z Yoko Ono. Myślę, że te skojarzenie dat i wpływów było nieprzypadkowe.
„Imagine” nie jest też śpiewane na olimpiadzie po raz pierwszy. W 1996 Stevie Wonder wykonał ten utwór w czasie ceremonii zamknięcia igrzysk w Atlancie i odtąd piosenka stała się częścią olimpijskiego rytuału.
Na szczęście Panu Babiarzowi w sukurs przyszedł niespodziewanie sam Premier.

***

Ale prawo serii pana Premiera trwa. TVP przeprasza, za niegdysiejsze nieroztropne publikacje, np. insynuujące poparcie przez obecnego Premiera dla polityki Putina w kontekście wojny na Ukrainie, a także za nieprawdziwe sugestie przyjęcia przez pana Tuska 600 tysięcy euro od Rosjan. Takie „démenti” pojawiło się w związku z postępowaniami sądowymi wytoczonymi przez Tuska w 2022 roku (Podaję za Wiadomościami ONET).
No, gdyby nie te przypomnienia to nie pamiętałbym o tych sprawach.
Tu znowu przychodzi do głowy teza rosyjskiego dyplomaty księcia Gorczakowa, o której czasami przypomina redaktor Michalkiewicz. Książe mawiał, że „nie wierzy w niezdementowane informacje”. I jak tu się nie drapać w głowę?
Niestety, w trakcie, gdy politycy martwią się nieskazitelnością swych dossier, obce siły coraz śmielej harcują na terenie Polski. Nie jest to jedynie problem tego rządu. Kilka lat temu Pani Ludmiła Kozłowska, prezeska fundacji „Otwarty Dialog”, po tym jak mąż Bartosz Kramek nawoływał na Facebooku do „wyłączenia rządu”, została pozbawiona prawa do przebywania na terenie Polski. W czerwcu tego roku tamto ograniczenie zostało zniesione. Teraz mamy jednak galopującą epidemię jakby mini ataków na państwo Polskie, a wspominam tylko sytuacje, które dostają się na światło dzienne.
Najpierw sędzia Szmydt nawiał na Białoruś. Miano mu postawić zarzuty działalności na rzecz obcego wywiadu.
Od niedawna policja niemiecka zaczęła podrzucać niechcianych imigrantów na naszą stronę granicy.
Sprawa z Kristiną Voronovską to kolejne kuriozum, a ostatnio norweski rząd, używając polskich służb, po prostu wykradł dzieci polskiej rodzinie i wywiózł.
Do tego odchodzi bezustanna presja imigrantów na granicy białoruskiej.

***

Za to my nie próżnujemy na polu walki z budową budynku obok. Nieustraszona Pani Krysia wydeptała spotkanie w katowickim Inspektoracie Nadzoru Budowlanego. Pan inspektor nalega na obecność inwestora i nie chce zrozumieć, że my mamy sprawę i pretensje do Miasta, które udzieliło wszelkich pozwoleń inwestorowi, i który w zasadzie, robi to, na co mu pozwolono.
Z tych wszystkich spotkań i rozmów wychodzi swoisty obraz sposobu finansowania rozmaitych instytucji z resortu budownictwa, a Inspektorat Nadzoru Budowlanego wydaje się być jedną z nich. Otóż te instytucje wydają się nie mieć własnych budżetów i polegają na finansowaniu przez inwestora. Czy w takiej sytuacji inspektor miejski może wywrzeć na inwestora jakąkolwiek presję? Jest to zapewne trudne.
Podobnie okazuje się podczas drugiego spotkania, kiedy skupiamy się na bezpieczeństwie rur doprowadzających gaz do naszych budynków. Okazuje się, że mają tyle lat co same budynki, czyli sześćdziesiąt. Przedstawiciel gazownictwa zgadza się, że powinny być wymienione. Wpisuje nasz adres na jakąś listę, do kolejki do wymiany, choć w nieokreślonej przyszłości. Póki co, domagamy się aby na czas budowy, która nasze budynki może wprawić w ruch, zainstalowano przy tych rurach czujniki gazu. I znowu, jedyna instytucja, która dysponuje pieniędzmi to inwestor.
Żyjemy w czasach swoistej „pogody dla deweloperów”.

***

W czasach, gdy zacząłem uczęszczać na Politechnikę Śląską, ta techniczna uczelnia mieściła się w Gliwicach. Potem pojawiły się filie w Rybniku, Dąbrowie Górniczej i w Katowicach.
Wspominam te szczegóły, bo Pani Basia wyśledziła na miejskich bilbordach, że tu, w Katowicach, ma miejsce jakaś konferencja w temacie transportu kolejowego i lotniczego – może kogoś interesuje transport przyszłości o nazwie hyperloop? Wchodzę na jedną z sal, gdzie leci film na temat eksploatacji taboru kolejowego. Nawiązuję rozmowę z jakimś asystentem. Hyperloop to co najwyżej melodia przyszłości. Jeszcze nikt o tym nie uczy.
Wydział Transportu i Inżynierii Lotniczej ma nazwę dość ogólną, ale skupia się na eksploatacji. Z jednej strony wychodzi naprzeciw temu, czego potrzebuje przemysł – czyli obsłudze samolotów czy kolei, ale z drugiej strony, nikt nie kształci projektantów. Jedni i drudzy to inżynierowie, ale schematy myślowe i zestawy umiejętności są inne. Myślę, że niemiecki plan zrobienia nas wyłącznie rynku zbytu jest realizowany na wielu poziomach, z edukacją włącznie.

Leszek Dacko