Polityka. Wielka, od której zależy cały świat – to na przykład wybory prezydenckie w Stanach. Moi polscy znajomi nie są podzieleni, wszyscy są za kandydatem na prezydenta Donaldem Trumpem. Cóż, my jeszcze nie zaleczyliśmy pokomunistycznych blizn – i chyba nigdy nie zaliczymy? A tu pani Kamala Harris (kandydatka demokratów) jest wypisz wymaluj jak z lewackiej rewolucji, gdzie radą najwyższą są biali akademicy, biurokraci korporacyjni i rządowi wyższego stopnia, edukatorzy młodzieży, a nowym proletariatem Black Lives Matter i zindoktrynowani ludzie – szczególnie młodzi (bo to już produkt lewackiej rewolucji mocno zakorzenionej w instytucjach edukacji) – a wszystko oparte na krytycznej teorii rasy i niesłusznych przywilejów białych ludzi. Tylko nie nas. Biali to jesteśmy, ale bez przywilejów – jakichkolwiek. Piszę o tym książkę. Czy Trump, czy Harris dowiemy się wkrótce.
Średnia polityka rozgrywa się na poziomie regionów, takich jak EU, czy konflikty wojenne o skali regionalnej. Tym jednak co nas bezpośrednio dotyczy to polityka narodowa i państwowa. Ach, jeszcze jest polityka lokalna, szczególnie ostatnio widoczna w Toronto, gdzie jedno ugrupowanie (głównie lewackich bleeding hearts) zredukowało pasy na najważniejszych arteriach, już i tak niemiłosiernie zatłoczonego miasta, aby wydzielić ścieżki dla rowerzystów. Efekt? Klną wszyscy: kierowcy, biznesy wzdłuż rowerowych arterii, sami rowerzyści, bo chcą więcej i im się należy, politycy.
Toronto Kopenhagą nie jest, i wprowadzenie (na siłę) linii rowerowych niczego nie zmieni. Zdaje się, że nie przyczyniło się nawet do zmniejszenia tragicznych wypadków rowerowych. No cóż, włodarze miasta w osobie burmistrza Oliwii Chow, a za nią inni, to są ci rowerowi. Na to wszystko wsiadł premier Ontario Doug Ford – ten to rowerowy na pewno nie jest. I zdecydował. To jest absurd, żeby wyłączać dwa pasy (jeden w tę, drugi w tamtę) z głównych arterii miasta (Bloor West, University, Yonge). Ma prawo, bo to prowincja posiada prawną zwierzchność nad miastami prowincji. Tylko… Czyim to odbędzie się kosztem? A czyim kosztem to zainstalowanie linii rowerowych się odbyło? Mnie (już i tak finansowo stłamszonego) podatnika i mieszkańca miasta Toronto, nikt o zdanie nie pytał, ani przy instalacji linii rowerowych, ani przy ich deinstalacji. A mówimy o grubych pieniądzach. I co? I nic. Lewackie bleeding hearts walczą zaciekle o pozostawienie linii dla rowerzystów, kierowcy o ich zniesienie, a ja jestem w środku tej bójki i będę ponosić (znów) koszta tej przepychanki. Umówmy się: zmiana infrastruktury drogowej miasta amerykańskiego na takie jak mają w niektórych krajach Europy, jest praktycznie niemożliwa bez zburzenia całego miasta i zaplanowania go na nowo. Popatrzcie co się stało z naszą polonijną ulicą Roncesvalles, która miała być po remoncie bardziej przyjazna i dla pieszych, i dla rowerzystów (kosztem parkingów, samochodów i ulicznych biznesów oczywiście). A nie jest. Dziwaczne platformy przystankowe tramwajów są jednocześnie pasem rowerowym – zgadnijcie z jakim efektem? Coraz to jakiś rowerzysta wjeżdża na oczekujących na tramwaj na platformie i ich przewraca, przewracając także siebie. Piesi co i rusz spadają z platform, nie spodziewając się następnego uskoku – to tak jakby podwójny chodnik. Tak samochodów jest mniej, ale i biznesów mniej – te co rusz przenoszą się innych, bardziej przychylnych dla nich, części miasta. Na dodatek, po kilku latach użytkowania, cała to ulica Roncesvalles wygląda jakby ciągle była w remoncie. Obiecano nam zrobić z ulicy piękny deptak do jeziora – bo taką funkcję ta ulica spełniała kiedyś. Piękna to ta Roncesvalles na pewno już nie jest, a deptak? Zdaje mi się, że coraz mniej ludzi po ulicy maszeruje, szczególnie od czasu gdy w otwartej przestrzeni publicznej narkomani się szprycują i coś tam palą, a bezdomni śpią gdzie popadnie. Powoli nasza polonijna ulica przekształca się w ulicę zombies jak Vancouver w prowincji Kolumbia Brytyjska.
Oczywiście, takiego eksperymentu jak z ulicą Roncesvalles nikt nie przeprowadził w dzielnicy Forest Hill, ani żadnej innej zamieszkałej przez możnych i wpływowych tego miasta. Ale na ulicy z wieloma polonijnymi (jeszcze) biznesami, polską kasą kredytową, polskim kościołem katolickim, i jeszcze jednym (czynnym) innym kościołem katolickim, polonijnym domem seniora – to wszelkie eksperymenty są możliwe. Wisienką na torciku są dwa domy dla bezdomnych mężczyzn, jeden przy Queensway, drugi przy Dundas West. Ten drugi jest tuż naprzeciwko katolickiej szkoły średniej Bishop Marrocco/Thomas Merton. I tak po cichu i tak kroczek za kroczkiem osacza się nas ze wszystkich stron. A my? Dajemy się, bo nie nauczyliśmy się mądrze bronić. Czekamy, aż ktoś to za nas zrobi, aż się samo rozwiąże. Jak się sami nie będziemy szanować, to nie oczekujmy tego od innych. I nie dajmy się, tylko zróbmy to mądrze.
Mamy Kongres Polonii Kanadyjskiej przez całe lata podkopywany z boku: a to przez inne organizacje, a to przez komunistyczne wtrącanie się, a to przez lewaków rodem od komunistycznej międzynarodówki.
I co? Zamiast wzmocnić ten Kongres żeby nas odpowiednio reprezentował, odwracamy głowę w inną stronę i udajemy, że nie widzimy, A jedynie silna polonijna reprezentacja jest w stanie o nas walczyć: i w Kanadzie, i w Polsce. Jaki to jest silny kongres? Popatrzcie dookoła, a będziecie wiedzieć. Taki, który ma opłacanych specjalistów (prawnicy, historycy, dziennikarze, sprawna administracja). Wtedy prezes może być wolontariuszem. A tak jak jest u nas, że wszyscy robią po godzinach pracy, albo na emeryturze (kiedy siły już nie te) to klapa zbita. To tak pracować nie będzie, a my będziemy się coraz bardziej zapadać ku uciesze innych grup, bo tym samym zrobimy dla nich więcej miejsca.
Często piszę w mojej kolumnie o Kanadzie, bo tutaj żyję od lat. Od pewnego czasu z nieukrywanym utęsknieniem czekam na zmianę lidera kraju Justina Trudeau, który ucieka się do różnych politycznych sztuczek, żeby tylko się ocalić. Ostatnio są to oskarżenie o polityczne wpływy innych państw, szczególnie Chin i Indii. A co wcześniej tego nie widział? W międzyczasie rząd jest sparaliżowany w ostatnich swoich podrygach. Tak. Mamy dość światowego postępu, wciskanego nam w gardło przez premiera Trudeau. Mamy także dość wystawiania nas na pośmiewisko światowe.
W maju br. (numer 31 Gońca) pisałam o nieistniejących grobach dzieci w szkołach z internatem dla dzieci aborygeńskich. Na całym świecie kanadyjskie placówki przez pół roku miały mieć flagi opuszczone jako wyraz żałoby. Tylko nikt nigdy żadnego nieoznakowanego grobu dziecka nie znalazł. Ale też nikt nas Kanadyjczyków za to oskarżenie nie przeprosił. I jeszcze nie wolno o tym mówić? W maju powoływałam się na książkę akademików ‘Grave Error, How the Media misled us (and the truth about Residential Schools’ autorstwa C. Champion i T. Glanagan.
Książka ta dementuje wszelkie pogłoski na temat nieoznakowanych grobów dzieci. Była i jest bestsellerem na Amazonie. Ale w kanadyjskich księgarniach (Chapters, Bookcity) dalej jest niedostępna. Dobrze chociaż, że jest w końcu do wypożyczenia w Torontońskiej Bibliotece Publicznej – jest kilka kopii, ale i tak czeka się na nią kilka tygodni – takie jest zapotrzebowanie, A tu dowiaduję się, że rozważa się w Kanadzie możliwość kryminalizacji negacji grobów dzieci przy szkołach z internatem dla dzieci plemion rdzennych mieszkańców. Czyli jeśli coś na ten temat powiecie, i nawet jeśli powołacie się na akademickie badania i źródła to możecie być poddani prawu kryminalnemu, osądzeni i wsadzeni do więzienia. Za prawdę. Skąd my to znamy? A znamy przecież aż za dobrze.
Alicja Farmus, Toronto,
3 listopada, 2024