Waldemar J. Dąbrowski
STRZĘPY ZE STRZĘPÓW
Konstruuję swoją biografię
na kształt krzywego lustra
odbijającego moje myśli
Towarzyszę światu w locie
potykając się o chmury
Nie chcę słuchać już
kłamstw o braterstwie
bezzębnych krzykaczy
Chcę mieć świat
w czterech ścianach
swego domu litościwy
Anna Czekanowicz z tomu: Ktoś kogo nie ma
Właściwie pytanie zadane przez Oliviera, bohatera Love Story Ericha Segala, Co można powiedzieć… pozostaje aktualne w każdej sytuacji i w każdym wymiarze geograficznym. Nagle okazuje się, że kogoś wokół nas brakuje. Mógł wyskoczyć gdzieś na kawę, mógł wyjechać do Paryża albo w okolice Niagary. Mógł także pozostać w domu chorobą powalony do łóżka. Takie niebytności pozostają wszak oczywistą powszechnością naszej egzystencji. Nagle łapiemy się na drobnym szczególe, który niczym glosa wyjaśnia naszej racjonalności, że zaczyna funkcjonować czas przeszły i od tego momentu w dalszą drogę musimy się udać sami. I oczywiście idziemy z innymi, których ów past tense na razie nie dotyczy.
Odchodzą ludzie, którzy jeszcze niedawno stanowili węzły na osnowie polskiej kultury, polskiej społeczności. Jest to zauważalne nie tylko u nas, w Ameryce, Kanadzie, ale takie niespokojne zdumienie nie ma granic przed sobą, bo jest powszechne. Szczególnie jednak nie jest tłumione, gdy los zabiera nam najbliższą kładkę na naszej drodze dalej i dalej. W grudniu 2022 odeszła Pani Irena Habrowska-Jellaczyc.
Solidna dębowa trumna powoli, powoli zanurza się w zziębniętej ziemii. Kilkoro żałobników stało jeszcze w pobliżu grobu. Dwie kobiety ze Stanów – wnuczki zmarłej – i kilka osób, które ją napotkały na swej drodze. Byliśmy ostatnimi, którzy patrzyli na ten rytuał pożegnania teraz już przedmiotu pod opieką grabarzy. Rok wcześniej nagle zostawił nas Edward Zyman. Właściwie nie wiem, czy ostatecznie ktokolwiek z sił medycznych dał mu wtedy rzeczywistą szansę na wyżycie. Kanada, podobnie jak mój kraj rodzinny, w takich przypadkach postępowała według ścisłych dyrektyw pisanych w piekle. Tajemniczy wirus tłumaczył wszystko co godne i niegodne.
••••
Dobrym panem na literackich polach był Edward Zyman. Tu i teraz był lokalnym mocarzem słowa. Nie do współczesnych jednak należy ocena wagi dokonań. Ważne w tej całej zbiorowej odpowiedzialności za słowo polskie – wszak socjologia społeczności emigrantów i sprawa przetrwania kultury i języka rodzimego dawno już została rozpoznana – uzmysłowić sobie, że w swym skutecznym działaniu jesteśmy niczym wybuch supernowej.
Tak na dobre, to ekspresja pokoleniowego ducha, ów blask supernowej charakteryzujący indywidualność tegoż pokolenia, trwa zaledwie 20-30 lat. Tak, jak powojenna generacja niosąca Panią Irenę miała swój teatr, kabaret, książki, poetów i muzyków, etc., tak trzydzieści lat później, napływ pokolenia solidarnościowego wygenerował swoje szczyty. Mateusz Jaśkiewicz (dyrygent), Jerzy Kopczewski Bułeczka (wystawić pod rząd 17 razy sztukę teatralną w anglojęzycznym Toronto, z salą na 400 miejsc i do tego pełną, chyba jest osiągnięciem?), Maria Nowotarska (kobieta teatru), pisarze, artyści. To właśnie ta fala z Polski „odmładzająca” diasporę uwzględniła historycznie akumulujący się wkład polskiego żywiołu w budowę nowoczesnej Kanady. Wystawa Polish Spirit (2009) w Mississaudze, potem kilkakrotnie powtarzana w innych miejscach, ukazywała Polaków jako budowniczych kraju, w którym przyszło im jednak żyć po opuszczeniu ojczyzny. Po nas przychodzą nasze dzieci – gros urodzone już tutaj – i mamy świadomość, że byliśmy ostatnimi na tym kontynencie, którzy, jak Wojski…
••••
Już po śmierci Bronki Michałowskiej (zmarła w roku 2015; laureatka Nagrody Turzańskich, 1995) artystki z przeszłością polityczno-towarzyską pojawiało się wiele pytań natury bynajmniej nieegzystencjalnej. Henryk Wójcik, krążący wokół Parnasu polskich Kanadyjczyków niczym dobry ptak, a któremu zdaje się Pan Bóg zlecił rolę zajmowania się tymi którzy już odeszli poza krąg widzialny, po raz kolejny podjął się „logistyki” rzeczy pozostawionych przez nieboszczkę. Henryk jest kawalerem Orderu Białego Kruka z Kapitułą w Lublinie – najwyższej godności przyznawanej ludziom kochającym książki – ma też w sobie sporo pasji do zajmowania się archiwaliami i tym wszystkim, co kryją w sobie magazyny wszystkich antykwariatów na świecie. Sekretarzowanie Wacławowi Iwaniukowi za życia, a na końcu wypełnienie roli Charona, pozwoliło Henrykowi nabranie dystansu do rzeczy pozostawianych przez byłych właścicieli na ludzkim padole. Po prostu już ich nie potrzebują. Wójcik segregował je, spisywał, czasami zachwycał się detalami już eksponatów albo też napotykał niespodziewaną nić wątku tajemniczej sprawy prowadzącej w głąb czasów minionych. Tak było z Bronką Michałowską i jej prawie Cortazarowym „życiem przed życiem”, jako mistrzyni ceramiki. Może kiedyś ten temat zostanie rozwinięty i może kiedyś uda się nam przekazać to w formie drukowanej.
Niekończące się ilości pudeł i pudełek. Dokumenty, listy, papiery osobiste i książki, książki i coraz więcej książek. Zbierane całe życie i tylko takie interesujące kolekcjonera – wszak czyniły z niego eksperta w danej dziedzinie – ale też książki przypadkowe, które trafiły na półki już nieobecnych w przypływie jakiegoś zdarzenia towarzyskiego albo też kaprysu. Stać nas na kaprys, gdy jesteśmy dorośli i niezależni, nieprawdaż? Na półkach Bronki Michałowskiej książki z historii sztuki, wiele o technikach ceramicznych, jej ukochanym Wilnie i dalej albumy sztuki, monografie artystów różnych epoki. Wszystko należało wywieźć z domu zmarłej w terminie do końca miesiąca. I Wójcik wysłał, rozdał, przeniósł, zabezpieczył.
••••
Umieramy i nie jakieś tam dulce za ojczyznę*, ale normalnie rozchodzimy się po wszechświecie. Entropia, po prostu. Żyjąc poza krajem dostrzega się całe swoje milieu jakby soczewką skupione. Zymana myślenie o Polsce miało charakter zdyscyplinowanej modlitwy do miejsca bliskiego sercu, lecz już geograficznie nieosiągalnego. Miał wielu znajomych z dawnych lat, owych towarzyszy pióra i kilku bliższych sercu, których szanował z dystynkcją. Choćby Janusz Krasiński, czy profesor Andrzej Busza. Te wychodzone ścieżki pozwalają na stwierdzenie, że dbał o tę sieć różnych powiązań między ludźmi, którzy mieli wiele sobie do powiedzenia. Zorientowałem się, że w Edwardzie drzemie pewna doza hazardzisty.
Kiedyś rozmawialiśmy o gdańskim środowisku literackim, które już istniało, kiedy byliśmy piękni bez zahamowań. Poprosił, więc podrzuciłem mu kilka książek moich przyjaciół i znajomych z dawnych lat. Ostatecznie posłał kilka swoich tekstów do Migotań Zbyszka Joachimiaka. Po jakimś czasie odniósł wrażenie, że znajdował się w bardzo postępowym akwarium. Może dlatego nie wydrukowano mu odpowiedzi na zamieszczoną polemikę z jego wcześniejszym artykułem. Poczuł się jakby wsadzono go ponownie w miejscu publicznym, w dyby socpoprawności.
••••
Prasówki, o które Edward czasami mnie prosił, niekiedy dawały mu pomysł na szukanie kierunku w nieznanym świecie „dezinformacji”. Jak wyglądała taka prasówka? Relacja z pierwszych linii wojny propagandowej niczym u Isaaka Babla. To tak, jakby chciało się nagle wykrzyczeć, co się zdarzyło, o czym nie napisano w „gazecie z kiosku” i nie pokazano w telewizji. Początkowo tłumaczył się, że nie zna spraw krajowych, kanadyjskich i tak w ogóle, bo braku czasu, ale wkrótce zrozumiałem, że gdzieś tam jednak wędrował w sieci i docierał do źródeł samodzielnie. Tak było choćby z praktyką szoku gospodarczego szkoły chicagowskiej, ostracyzmu prof. Normana Finkelsteina przez ziomków czy już ostatnio z Deklaracją Great Barrington. Edward słuchał, podsuwał po stole w moją stronę jakieś słodycze, lampkę koniaku i czasami prosił o dodatkowe informacje. – Przy tylu podziałach poglądach dzielących nawet rodziny zasiadające do wspólnego posiłku, nie zdecyduję się o tym rozmawiać w szerszym gronie – kiedyś się zwierzył. – Czytelników Wyborczej raczej nie będę niepokoił. Są zacementowani w swojej wierze. Poza tym, Fundusz w nieprzyjaznym otoczeniu, ponad wszystko, nie powinien nosić etykiety.
Ot, na przykład, cenił publicystykę Rafała Ziemkiewicza. Cham niezbuntowany przez kilka tygodni pokazywał się na jego biurku. Mogę to powiedzieć, bo w tym czasie odwiedzałem go nawet trzykrotnie w ciągu miesiąca, a mieszkam ponad sto kilometrów od domu państwa Zymanów, nad Jeziorem Huron. Wtedy, oczywiście, pracował nad swoimi tekstami – przygotowywał, pisał – redagował książki nie swoje i co jakiś czas chorował.
••••
Życie w ciekawych czasach pośród wilków wymaga niezaprzeczalnego talentu zwanego mimikrą. Chcąc czegoś dokonać należało pracować w ciszy. Edward dostrzegał, że w wielu kwestiach jego oponent będzie mniej nieufny jeśli zdroworozsądkowe zdanie położy się na stół w intelektualnie niedostępnym dla adwersarza „opakowaniu”. I chciałbym tu wyjaśnić, że nie chodziło o żaden talmudyczny wybieg. Po prostu niektórzy ludzie współpracujący z przy tworzeniu książki kierowali się zupełnie innymi zasadami aniżeli kanony edycyjne, duch i estetyka języka czy choćby ekonomika czasu.
Z naszym kochanym profesorem Henrykiem Radeckim – Dzieci Andersa – był taki kłopot, że ta rzecz w rzeczywistości była jego pierwszą pracą napisaną w języku polskim. Siedząc przy stole Państwa Radeckich, w ich domu na półwyspie Niagara, słuchałem biadania Edwarda – Czemu Henryk nie napisał tej książki po angielsku? I zasięg byłby inny. I może anglojęzyczny czytelnik by coś zrozumiał z naszej historii. Książką Profesora o polskim wojennym szkolnictwie na Bliskim Wschodzie zajmowaliśmy się prawie rok. Prace redakcyjne toczyły się niczym z podręcznika taktyki „od bramy do bramy”. W kwestiach spornych obaj kooperujący twardo stali na swoich pozycjach, ale Edwardowi nie brakło rozwagi racjonalnej i przeważyła świadomość jak ważna dla nas wszystkich była to rzecz..
Zupełnie inaczej wyglądały poczynania Zymana z jego własną książką Mosty z papieru. O życiu literackim, sytuacji pisarza i jego dzieła na obczyźnie na przykładzie Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie w latach 1978-2008. (Toronto-Rzeszów: Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie, Stowarzyszenie Literacko-Artystyczne “Fraza” 2010). Tę robiliśmy nie krócej niż późniejsze Dzieci Andersa Profesora, ale praca nad Mostami miała charakter dopieszczania małego dziecka. Edward był otwarty na niektóre moje propozycje związane z tekstem, bo tekst, a owszem, czytałem i nie traktowałem go jedynie jako blok do wlania w ramki proponowane przez program typograficzny. W normalnych warunkach zakładu pracy takie „rzemieślnicze” przedsięwzięcie nie miało racji bytu. Rewizja za rewizją, zmiany w tekście w częściach książki wydawało się już skończonych i ciągłe przyglądanie się, czy czegoś nie należałoby podciągnąć. Masa zdjęć, dokumentów, druków ulotnych do opracowania technicznego. Mimowolnie „samobudowało się” archiwum cyfrowe całego posiadanego materiału. Ale też była jakaś satysfakcja z wykonanej pracy. Okładka zaprojektowana przez Joannę, żonę moją, apelowała swoją symboliką i przyciągała oko. Przekonałem Edwarda, że miękka okładka jest ciekawszym rozwiązaniem, bo nie robi z obszernego woluminu cegły „na nasze możliwości”, jest bardziej przyjazna w obcowaniu i niemniej ważne: dzisiejsze twarde tekturowe okładki klejone maszynowo nieładnie się łamią, zaginają na rogach.
Edwardowi za Mosty… przyznano Nagrodę Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie w Londynie (2011) w „kategorii opracowania naukowo-badawczego, dotyczącego literatury emigracyjnej”. W notatce PAP napisano: „Praca jest monograficznym opracowaniem trzydziestoletniej działalności Polskiego Funduszu Wydawniczego i jednocześnie pewną sumą refleksji o polskiej kulturze na obczyźnie, jej osiągnięciach w przeszłości i jej perspektywach na przyszłość wobec zmieniających się uwarunkowań politycznych i socjologicznych”.
••••
Jakiś czas po sukcesie obchodów 20-lecia Fundacji Turzańskich pan Zbigniew Szymborski poprosił mnie o pomoc w redagowaniu „Biuletynu Informacyjnego” (tu w Toronto uważali, że mieli prawo do tytułu, jak i logo „Biuletynu”, w odróżnieniu od grupy warszawskiej) wydawanego przez Koło Byłych Żołnierzy Armii Krajowej. Redakcją zajmowali się: Pani Nelli Turzańska-Szymborska (ps. Prawdzic) i Zbigniew Szymborski (ps. Koliber). Wydawnictwo rozchodziło się na cały świat w kilkudziesięciu egzemplarzach. Potem, w miejscach docelowych, je kopiowano. Pozostali przy życiu leciwi już żołnierze Armii Krajowej rozrzuceni po całym świecie oddawali w ten sposób część swoim poległym towarzyszom – By nas nie zapomniano – mówili. W numerze kwietniowym w 2009 roku zamieściłem tekst o niemieckim obozie zagłady w Warszawie (Świat nie powinien zapomnieć o Vernichtungslager Warschau). W oparciu o kilkudziesięcioletnie śledztwo (Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce + IPN), sędzia Mara Trzcińska szacowała genocyd przez Niemców ponad dwieście tysięcy Polaków mieszkających w Warszawie po aryjskiej stronie. Wskazała na istnienie pięciu podobozów z techniką podobną do innych obozów zagłady na terenach okupowanej przez Niemców Polski. Niedługo potem podziękowano mi za współpracę. Pokrętnymi dróżkami dowiedziałem się, że konsulat/ambasada Rzeczypospolitej nie były zadowolone z poruszanych tematów.
Zyman znał całą sprawę, bo podzieliłem się z nim tymi wiadomościami. Było nam przykro, że panowie z natowskimi naszywkami na rękawach podjęli się porządkowania historii na swój sposób. Tym bardziej przykro, że służby dyplomatyczne RP przyłożyły do tego rękę. Zresztą do kwestii tej nikt z nas więcej nie powrócił.
••••
Tak sobie czasami przypominam pisanie Susan Sontag i jej esej O fotografii. Wracam do zdjęć którym, jak rozumiem, autorka dała moc petryfikacji chwili bez szansy powrotu do identycznej sytuacji. Brzmi to filozoficznie niepokojąco niczym zgrzyt pazurów egzystencji na ścianie bytu. Wracam do ostatniego numeru punkt.ca z 2017 roku. Tam zamieściłem kilka zdjęć. Po raz któryś z rzędu losy Pani Ireny i Edwarda przecinają się niezawodnie. Irena Habrowska-Jellaczyc odpowiada na ankietę przygotowaną przez Edwarda Zymana: Życie kulturalne i artystyczne polskiej diaspory w Kanadzie, wczoraj i dziś? Jak to widzę? Tu jedna z fotografii – jej portret. Odpowiada legendarna aktorka twórczyni Teatru Polskiego w Toronto, która Polskę opuściła przez „zieloną granicę”, ze Szczecina przez zielono-lazurowe morze. Zostawiła za sobą rozpoczynającą się karierę po występach u Aleksandra Zelwerowicza i Leona Schillera. Pięć lat po wojnie, kiedy stalinowskie porządki panowały w Polsce. Po jakimś czasie w Kanadzie, wykwintna Pani Irena należała do lokalnej „śmietanki towarzyskiej” z sentymentami do La bohème i ukochanej Polski. Już w wieku dojrzałym dostrzegła w kraju profesora Jerzego Roberta Nowaka i profesora Piotra Jaroszyńskiego.
••••
Edward Zyman poszedł tą samą ścieżką, którą od lat pięćdziesiątych podążała Pani Irena. Była inicjatorką, założycielką, reżyserem w miejscach, w których pokolenie później znalazł się Edward. Ona przestawała w codziennym życiu z tymi ludźmi. On jeszcze zdążył otrzeć się o niektórych z nich. Ludzi wielkich duchem, mistrzów w swoich domenach twórczości i kreacji. Nazwiska, dzisiaj, znane z podręczników literatury polskiej, ale też bardziej trzeba być w branży i zajmować się tym polem wiedzy. Wszak ojczyzny sternicy w swym zapale przebudowy narodu raczej nie pamiętają o rozrzuconych po świecie rodakach – szacunkowo jakichś dwudziestu milionach – a na miejscu, w kraju, glajchszaltują umysły w socjalistycznym zapamiętaniu. Wacław Iwaniuk, Józef Wittlin, Zofia Bohdanowiczowa, Marian Hemar, Maria Kuncewiczowa czy Kazimierz Wierzyński stanowili o randze języka i kultury wysokiej polskiego wychodźstwa. Również tego w Ameryce Północnej, bo diaspora polska na Zachodzie stanowiła naczynia połączone przez gorzkie doświadczenie przegranej wojny i stosunek do komunistycznej władzy w kraju. Ta masa krytyczna pod koniec lat siedemdziesiątych z serca i ducha wygenerowała Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie (1978). Fundusz powołał do istnienia Wacław Iwaniuk przy współudziale Jadwigi i Adama Tomaszewskich. To było wielkie tchnienie w drzemiącego olbrzyma. Dziesięć lat później rodzi się prywatna Fundacja Władysława i Nelli Turzańskich. Uczestników obu instytucji łączyła pasja do polskiej kultury, przede wszystkim zaś, do języka polskiego.
Obie organizacje krążyły wokół siebie, a może bardziej przypominały wstążkę DNA, od pewnego momentu, właśnie za sprawą Zymana. Z biegiem czasu, ostatecznie w obu pełnił on funkcję – czasem nieformalnie – sternika-administratora. A Pani Irena Habrowska-Jellaczyc prowadząc swój dom otwarty nie zapominała o kolejnej generacji ludzi kreatywnych.
O, na tej fotografii dzieje się historia. Zdjęcie zostało wykonane 11 grudnia 2015 roku. Zatytułowano je „Ostatnie zebranie Zarządu Fundacji Turzańskich”. Po dwudziestu siedmiu latach służby (sic!) w imieniu pokolenia wojennego II Rzeczypospolitej, Fundacja będąca funduszem prywatnym, sama stała się przedmiotem historii. Ludzie, którzy Fundację utworzyli – odeszli, ci, co zostali – widzą świat jakim jest. Z sześciu osób uchwyconych cyfrową kamerą: Marek Kusiba przejął po Edwardzie ster Polskiego Funduszu Wydawniczego; profesor Tamara Trojanowska okopała się w akademii (University of Toronto); Ewa Szozda (ostatnia CEO Fundacji) zniknęła z horyzontu bawiąc wnuki i okazyjnie chorując; Henryk Wójcik pozostaje na stanowisku trzymając wysokie standardy; Pani Grażyna Kopeć, dawno jej nie widziałem, ale Wójcik widział się z nią kilka dni temu. Ma ponad dziewięćdziesiątkę i cechuje ją niesamowity wigor. Niedługo minie dwadzieścia lat od kiedy prowadzi bibliotekę w torontońskim Domu Kopernika przeznaczonym dla ludzi starszych.
Są chwile klimatem podobne do tych „napisanych” w Tortilla Flat Johna Steinbecka, czy też Konstantego Paustowskiego w Lśniących obłokach (przez wiele lat wydawało się mi, że to były Różowe obłoki). Takie rzewliwe podróże kończące się pożegnaniem. Trzy osoby ze zdjęcia w krótkim czasie zmieniły miejsce zamieszkani, wydawało się na zawsze. Irena Harasymowicz-Zarzecka (tłumaczka z rumuńskiego), Krzysztof Zarzecki (tłumacz z angielskiego) i Waldek Kontewicz. Wyjechali do Polski – wtedy – na stałe. Zarzeccy już nie żyją. Krzysztofa widziałem w szpitalu na warszawskim Solcu w sobotę 11 maja 2019, tego samego dnia, kiedy przed ambasadą amerykańską odbywał się wiec przeciw amerykańskiej ustawie 447. Byłem u Krzysztofa w południe zaraz po opuszczeniu lotniska. Ocknął się na chwilę. Spytało pogodę i ponownie odleciał do siebie. Potem umierał już szybko. A Irena zmarła przed Krzysztofem. Waldek wrócił do Kanady, widocznie miał ku temu powody.
To spotkanie miało miejsce pięć lat wcześniej w Oakville, niedaleko zjazdu autostradą QEW na północ Dorval Drive. Mała lokalna tawerna skryta od większej liczby przypadkowych gości. Przyszliśmy tam świętować urodziny Krzysztofa Zarzeckiego. Cztery dni wcześniej w Warszawie odbywał się pogrzeb warszawskiego generała-spawacza. Trafiliśmy tam po wieczorze autorskim Ireny Habrowskiej-Jellaczyc, który odbył się w kościele polskim w Oakville; tam też żegnaliśmy ją osiem lat później mszą pogrzebową. Wieczór w Oakville pełen poezji recytowanej z pasją, jakiej nie powstydziłby się Włodzimierz Majakowski, minął szybko. Poezja była głęboko patriotyczna i widać było tę różnicę pokoleń. Kochana Pani Irena dostała wiele oklasków i kwiaty. Reszta, w tym ścisłe kierownictwo Funduszu Wydawniczego postanowiło przenieść się do owej kulinarnej dziupli z irlandzkimi tradycjami. Miałem ze sobą kamerę fotograficzną i już wtedy wiedziałem, że taka konfiguracja literackich person – tam i wtedy, jak chciała Susan Sontag – już się nie może powtórzyć. Duch lekkości ogarnął wtedy wszystkich i jeszcze do tego miesiąc maj. Miesiąc poetów i idiotów. Nawet, tego dnia krytyk – Edward Zyman, kilka razy się uśmiechnął. Obsługiwała nas Polka, a całością kierował Marek Kusiba. Oprócz mnie była tam jeszcze Basia Kusiba, bardzo wyrozumiała towarzyszka życia Marka. Z osób uchwyconych kamerą pozostało przy życiu dzisiejsze kierownictwo Funduszu: Marek i Waldek; Basia swojej pozycji nie zmieniła.
••••
Obserwowałem zmagania ludzi, którzy dochodząc wieku krytycznego, pytali co jako diaspora, jako indywidualne osoby pozostawiamy po sobie? Zostawiamy swój dorobek duchowy. I wspomnienia o sobie, o nas. I jeszcze masę rzeczy jako rzeczy. Tu casus Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie założonego w 1941 roku: przez lata nagromadziło się tyle dokumentów, że nie mieli, gdzie tego wszystkiego trzymać. Presja ekonomiczna jest ponad wszystkim. Składowanie kosztuje. Siatkę z dokumentami można trzymać pod łóżkiem. Kilkadziesiąt pudeł wydawnictwa z tekstem analizującym fenomen antypolonizmu na tzw. Zachodzie jest już jakimś balastem. A co powiedzieć o książkach Wiktora Poliszczuka, dokumentach na temat Wołynia i sił tam działających wszelką destrukcją. Jedne i drugie leżą po magazynach organizacji polskiej diaspory. Lata całe. A tu takie archiwum Inżynierów przerzucano z jednej piwnicy do innej, a wszystko to odbywało się w kręgu ludzi wiekowo zbliżonym do siebie. Nie jest żadnym ewenementem znalezienie historycznych szpargałów, dokumentów, pamiątek (?) na wysypisku. Sam znalazłem wśród rzeczy wystawionych do zabrania: paszport II RP, inne dokumenty, zdjęcia. listy żołnierzy spod Monte Cassino (i wcześniej, ze szlaku II Korpusu). Przez lata, przygotowywałem do druku wiele książek, miałem dostęp do fotografii i dokumentów bardzo personalnych historii. Dzisiaj w formie plików cyfrowych siedzą gdzieś polokowane na półkach. Piotr Bacler, kolega fotoreporter odchodząc z tego świata pozostawił setki tysięcy fotografii z całego świata. Dokumentował też diasporę polską. Myślę, że większość współcześnie zrobionych zdjęć „zaniknie–wyparuje” jeśli niektóre z nich nie trafią na papier, na przykład. Może należy szukać innego określenia dla bytu, który nie jest zmaterializowany, choć istnieje w formie cyfrowej? Dzisiaj jego długość życia odpowiada okresowi półrozpadu takiego „pierwiastka promieniotwórczego” jakim jest człowiek?
Tysiące książek i interesujących szpargałów po Edwardzie – na prośbę rodziny wywieziono z jego domu rodzinnego do wynajmowanego składu. Podobno to tymczasowe rozwiązanie. Kosztuje dużo i będzie kosztować coraz więcej, a w długim czasie zbierze się niezły majątek. Marek Kusiba – aktualny sternik – Funduszu szuka dlań rozsądnego lokum.
Waldemar J. Dabrowski
* Dulce et decorum est pro patria mori. (łac.) Horacy. [Słodko i zaszczytnie jest umrzeć za ojczyznę.]
P.S. • Archiwum Edwarda Zymana jest przenoszone do Polski… • Tekst pierwotnie ukazał się we Frazie nr 1-2 w roku 2023.s