Do roboty, do roboty do tego czego się nie skończyło przed Bożym Narodzeniem.
No i co? Przeleciały nam jak z bicza strzelił następne święta. Do dziś, po tylu latach spędzonych w Kanadzie, nie mogę patrzeć bez bólu serca na wyrzucane choinki, w właściwie resztki choinek, już w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. U nas dalej święto, u nich już szaleństwo zakupów na wyprzedaży boxing day. Sprzedawcy wiedzą, że trzymanie inwentarza kosztuje, a także, że ludziska nie chcą kupować starego następnego roku. Więc po to aby dołożyć jeszcze troszeczkę do swoich świątecznych zysków, próbują wyprzedzać co się da. Po kosztach swoich, plus kosztach ewentualnego przechowywania towaru do następnego roku.
Dlatego wiele artykułów jest znacznie tańszych. A szaleństwo trwa! Ludziska czekają kilka godzin przed otwarciem sklepów, żeby zdobyć te limitowane przynęty, a przy okazji nakupować rzeczy zbędnych po dobrej cenie. Napisałam, u nich, szaleństwo boxing day trwa, ale przecież nas, Kanadoli, też to dotyczy. Wielu nie zważa, że boxing day to dalej święto religijne. W kościołach prawie nie uświadczysz wiernych w tym dniu.
Kupujemy więc rzeczy zbędne, bo tańsze. Ale czy one naprawdę są nam potrzebne? No właśnie. Wielu moich znajomych kupuje wiele, bo właśnie jest dobra okazja – bez względu na to czy to jest im potrzebne, czy nie. Ja także do niedawna byłam ofiarą zalewu rzeczy zbędnych. Co prawda to nic w porównaniu do mojej koleżanki, która miała dwa pełne porcelanowe serwisy obiadowe, choć nigdy nikogo nie zapraszała. Kupiła okazyjnie – to i miała.
Ja też miałam wiele rzeczy okazyjnych i zbędnych, często podarunków, aż nie przekonałam się, że utrzymywanie tego całego dobytku to wielkie zadanie. No bo to i odkurzać trzeba, i myć od czasu do czasu, pamiętać co gdzie jest, i czy w ogóle jest?
– Mamo, pożycz mi tego kartofla porcelanowego na ziemniaki puree – prosiła moje córka. – Jakiego ziemniaka? – pytałam zdziwiona. – No tego, którego kupiłam ci na wyprzedaży. Acha, faktycznie był pięknie ręcznie robiony kartofel na ziemniaki. Zupełnie zapomniany. – Dziecko moje potłukł się – skłamałam, bo nie chciałam się przyznać do tego, że nie wiem co gdzie mam. A nie wiedziałam (bardzo).
No i zaczęłam porządkowanie zgodnie z zasadą im mniej tym lepiej, od przeglądania. Czego to ja nie miałam! Zdziwienie, a nawet strach, mnie ogarnął. Tego nie dało się szybko załatwić. Więc codziennie, przez godzinę robiłam sortowanie jednego, małego kawałka domu.
Mogła to być szuflada, której się bałam otwierać, bo otwarta atakowała jak wróg, więc ją szybko zamykałam z powrotem. I tak powoli jak żołnierz zdobywający coraz to nowy przyczółek, posuwałam się, do upragnionego celu. A był nim stan domu, w którym jest tylko tyle ile potrzeba, wszystko na swoim miejscu, i wiadomo do czego służy. Nie tam jakieś śrubeczki, które pieczołowicie oglądamy pod światło i zastanawiamy się do czego to też one są? A potem je z powrotem wrzucamy do szuflady, bo może kiedyś się nam przydadzą. A jak takie śrubki będą nam potrzebne, to nie będziemy wiedzieć gdzie są, więc kupimy nowe (tak na wszelki wypadek więcej niż potrzeba) i niezużytą resztę wrzucimy do szuflady, która wszystko przyjmie.
I tak koło, a z nim bałagan, się nakręca. Jedyny sposób, żeby z tego wyjść to zacząć to koło odkręcać: kawałek po kawałeczku. Jak żołnierz zdobywający przyczółek za przyczółkiem. Może do Wielkanocy mi się uda?
Michalinka, 5 stycznia, 2025