Z cyklu Nasze Losy. O emigracji z Iraku przez Włochy do Kanady rozmawiamy z Państwem Barbarą i Leszkiem Dacko
Pan Leszek jest naszym autorem od dłuższego czasu. Publikuje swoje dzienniki, czyli opis rzeczywistości w Polsce, w Hiszpanii, w Europie, no i oczywiście tutaj w Kanadzie.
Dziękuję bardzo za Dziennik, bo to jest wgląd w zwykłe życie, w normalną sytuację normalnych ludzi i dlatego chciałem państwa zapytać o drogę na emigrację i z powrotem do Polski, do Europy. Jak to było?
– Mąż dostał kontrakt w Iraku, byliśmy tam dwa lata i po prostu atmosfera już taka była…; to były lata 82 do 84. Irak był pod rządami Saddama Husajna. Trwała wojna z Iranem. Ale to było tylko na granicach między Iranem i Irakiem.
Poznaliśmy Polaków, którzy byli na prywatnych kontraktach, którzy właśnie po zakończeniu kontraktu mieli zamiar wyjechać i wyjechali do Latiny.
– Czyli do Włoch.
– I oni oczekiwali na emigrację. Zmienili, bo wpierw były Stany, a później Kanada. Czekali na emigrację do Kanady. Opisywali nam to w liście, wiedząc, że nasza korespondencja jest sprawdzana. My nie mieliśmy na przykład paszportów przy sobie, tylko była specjalna pani, która zajmowała się paszportami, „żeby one nie zginęły, żeby się nie spaliły”… Pani z polskiego przedsiębiorstwa, które nas delegowało, Chemadex Kraków.
– Co pan robił, panie Leszku, w Iraku?
– Byłem, kierownikiem grupy elektrycznej. To był bardzo ciekawy projekt, bo jak słyszę o tych wszystkich, domysłach na temat bomb Husseina i tych wszystkich innych rzeczach, to w sumie, gdzieś tam to było koło tego, bo to był zakład chemiczny, który produkował nawozy, ale w środku był specjalny unit, który robił pięciotlenek uranu, chyba tak to się nazywa. Technicznie się to nazywa yellow cake
Myśmy w zasadzie o tym nie wiedzieli. Ja sądzę, że tu nie zdradzam żadnej tajemnicy, bo przecież tam byli Amerykanie z Teksasu, cała Europa. Było 2000 ludzi, wszystkie większe firmy, bo oni doskonale wiedzieli o…
– W wojnie iracko-irańskiej. Stany Zjednoczone popierały Irak. Żeby było śmieszniej.
– W tamtym czasie tak. Potem się to zmieniło. W każdym razie ja nie miałem tam z tym nic wspólnego. Aczkolwiek kiedyś raz coś im się popsuło w tych systemach elektronicznych, które były wysoce zautomatyzowane. I nagle przyszli po mnie jacyś tacy faceci, że mam, powiedzmy, pójść tam i tam, wszedłem do rozdzielni, przerzuciłem kilka wyłączników, to wszystko się zresetowało, zaskoczyło i poszedłem. I to było tyle mojego kontaktu. Ale potem żeśmy już wiedzieli, że tam takie rzeczy się robią, ale oczywiście z tego jest daleko do spraw wojskowych, ale na pewno Iran, Irak wtedy myślał o tym, żeby mieć, być w stanie wyprodukować jakieś pochodne radioaktywnych rzeczy, w czym cały Zachód im pomagał.
– I tam postanowili Państwo, że nie wracacie do Polski Ludowej?
– Myśmy tak o tym mówili. Poza tym byliśmy przesiąknięci tą propagandą właśnie tych ludzi, którzy mieli paszporty w kieszeniach, w odróżnianiu od nas, którzy mieliśmy paszporty schowane w tym w sejfie. I tak to człowiek nasiąka. Potem musiałem pojechać do kraju, bo miałem obronę doktoratu w Gliwicach na Politechnice u profesora Janiczka. I w związku z tym żonę zostawiłem i przyjechałem, w zasadzie na jakieś dwa tygodnie. Wtedy zobaczyłem. To był chyba ten najgorszy okres, powiedzmy.
– Kartki, kolejki…
– Kartki to były i przedtem, W Gliwicach, w jakimś sklepie tylko był sam ocet. I potem gdzieś tam wchodziłem do księgarni. Były puste półki, tylko leżała taka kupka „Lokomotywy” Tuwima i wszyscy podchodzili do sprzedawcy i brali po jednej czy dwie te książki i wychodzili. To po prostu już nie było żadnego zapasu rzeczy na półkach. To wszystko się rozkładało kompletnie i to jakoś tak mnie przekonało, że w zasadzie chyba trzeba gdzieś pojechać. Człowiek nie myślał wtedy o tym, kiedy to się skończy, tylko po prostu widział, że to jest kompletna beznadzieja.
– Nie byliśmy przekonani do końca, wahaliśmy się, i myśleliśmy, że pojedziemy do Niemiec, gdzie miałam ciocię, kupimy sobie samochód i tym samochodem wrócimy do Polski. Ale żeby to zrobić, trzeba było złożyć podanie, że prosimy o zgodę, o wyjazd na teren, że tak powiem, NRF i że wracamy do Polski i tak dalej. Oczywiście dostaliśmy odmowę. No i to mnie tak wkurzyło…
– Odmowę, żeby wyjechać poza teren kontrolowany gdzieś do Europy Zachodniej, po prostu żeby kupić sobie ten samochód, bo myśmy chcieli to zrobić legalnie, oficjalnie.
– Nie zależało nam, żeby gdzieś uciekać, oficjalnie zwróciliśmy się z taką prośbą. Dostaliśmy odmowę. No i to mnie tak wkurzyło. Mówię nie, nie, to już wolę być na Zachodzie sprzątaczką. Mówię, koniec.
– A byli ci znajomi z Latiny. Dlatego ta ścieżka, Latina, a nie na przykład Treiskirchen?
– Mieliśmy informacje. Oni byli na prywatnym kontrakcie, było ich stać na samoloty, ale będąc w Latinie poznawali Polaków, którzy na przykład przechodzili przez zieloną granicę, przez Czechy, Węgry, pakowali plecaki i szli górami. Oni nam powiedzieli tak między zdaniami, że to trzeba dotrzeć do tej granicy i poprosić o asilo politico. To były dwa najważniejsze słowa, które mieliśmy znać i które rzeczywiście tak podziałały, więc zakupiliśmy bilety na samolot z Bagdadu. Dowiedzieliśmy się, że Jugosławia nie wymaga od nas wiz. Natomiast wszystkie inne ambasady, które zwiedziłam, to chcieli, żebym zostawiła paszport i za dwa, trzy dni przyszła. Oczywiście będzie jakaś pieczątka, a ja wracając, muszę tej pani oddać mój paszport. Co ona zrobi? Pierwsza rzecz sprawdzi. Oczywiście zaraz nas aresztują i odstawią do Polski.
– Państwo byliście zatrudnieni przez polskie przedsiębiorstwo i delegowani do Iraku.
W ten sposób, jak pani mówi, można było dostać ten paszport do ręki na powrót do Polski, ale lecieć przez Belgrad, Jugosławię, czy jak to państwo sobie wyobrażali?
– To znaczy firma nam wykupiła bilety lotnicze i dostawaliśmy je do ręki dopiero w Bagdadzie na lotnisku i wsiadaliśmy do samolotu, którym oni zdecydowali się nas posłać do Polski, ale my kupiliśmy sobie prywatnie bilety na irackie linie lotnicze, które latały Bagdad – Belgrad i byliśmy pewni, że Jugosławia od Polaków nie wymaga żadnych wiz. To wiedzieliśmy na pewno.
– Oczywiście wiązało się to z faktem, że jakimś sposobem musimy gdzieś przejść przez granicę, do Włoch.
– To było mgliste trochę. Po prostu to był ten krok do zrobienia.
– Z Belgradu żeśmy wzięli autobus do Rijeki, tam odpoczęliśmy dziesięć dni, wysłaliśmy nawet dwie paczki z naszymi ciuchami do Latiny.
– Stamtąd żeśmy powiedzieli naszym rodzicom, jednym i drugim, że my wyjeżdżamy. Barbary rodzina to przyjęła z zimną krwią, natomiast moi byli w czarnej rozpaczy.
– Byliście państwo wtedy młodymi ludźmi…
– W dalszym ciągu jesteśmy młodzi. (śmiech!).
– Jak zakończyliśmy nasz odpoczynek, wsiedliśmy do autobusu, który jechał do Triestu.
– Oni mieli podobny układ Włosi z Jugosławianami w sferze przygranicznej, jak myśmy w latach wcześniejszych mieli z Czechosłowacją, z NRD, kiedy nie trzeba było mieć paszportów, były jakieś takie przepustki. I oni tam jeździli na jednodniowe zakupy. W każdym razie myśmy wsiedli z tymi wszystkimi Jugosłowianami, którzy jechali do Triestu na jednodniowy wypad. Wsiedliśmy, ale nie mieliśmy wizy. Oczywiście tutaj pani Basi pewna znajomość serbskiego okazała się na wagę co najmniej złota…
– Tak, bo niestety zaczęli sprawdzać i zabrali nam paszporty. Nie wiadomo było, wysadzą nas, nie wysadzą. Więc poszłam za nim i zaczęłam serbsko chorwackim mówić, że ja idę na emigrację, a on mówi, tak, ale ty nie masz wizy. Ja mówię, daj mi 10 minut. Jak mnie nie wpuszczą, to przecież wrócę do ciebie. I to go przekonało, żeby mi oddać paszporty. Wsiedliśmy w ten sam autobus i wjeżdżamy na granicę do Włochów.
Ja mówię, Lechu, nie ma co, wstajemy i idziemy, zgłośmy się sami, a ci Jugosłowianie do nas mówią, nie, siedźcie, może nie będą sprawdzać, ale niestety przyszedł do nas. I my wtedy wypowiedzieliśmy magiczne słowa asilo politico, a on się uśmiechnął od ucha do ucha i kazał nam iść za sobą. Wystawili nasze bagaże, wzięli nas na posterunek policji, powiedzieli, że o piątej odchodzi pociąg do Latiny i że teraz nas odstawią na główny posterunek policji, na którym nam zrobili zdjęcia, zdjęli odciski palców.
– To było to magiczne słowo, bo wiele osób odpowiadało na pytanie, o co chodzi, że chcą wyemigrować i to był koniec. Wracali z powrotem.
– Dojechali państwo do tych paczek, które wysłaliście?
– W sumie tak, dowieźli nas gazikiem z tych gór, do Triestu, tam zrobili nam zdjęcia, wszystkie kryminalne paluszki palcówka i potem dali bilety. Mówili, tutaj macie 35 minut do pociągu, tam prosto pójdziecie i tam jest stacja. No i żeśmy wsiedli, a o pierwszej w nocy wysiedliśmy w Latinie. Na dworcu wzięliśmy taksówkę.
– Jedna, jedyna taksówka stała.
– Wylądowaliśmy w obozie.
– I jak długo państwo byli w obozie? Pół roku?
– Nie tak długo.
– Myśmy byli w tym ostatnim okresie, gdzie to jeszcze szło sprawnie.
– Wszyscy mieli otwarte drzwi dla Polaków, To był 84. pierwszego sierpnia, a później zamordowano księdza Popiełuszkę. Więc to też wpłynęło jakoś na tę decyzję.
– I ostatniego stycznia 85 wylądowaliśmy w Kanadzie.
– Skąd pomysł na Kanadę? Dlatego, że byli jacyś znajomi?
– Na pewno było sporo, powiedzmy, „giełdy” w tym wszystkim.
– No właśnie, bo skąd człowiek miał wiedzieć to wszystko…
– Amerykanie w tamtej sytuacji wymagali bardzo ostrych, że tak powiem, prześladowań z przyczyn politycznych. Nasi znajomi, których poznaliśmy czekali dwa lata na emigrację do Australii, tak że byli już tacy załamani. I tylko Kanada, Stany brały szybko. Trzy miesiące do odlotu.
To, że jesteśmy tutaj, w Toronto, to też jest zrządzenie losu. Jak człowiek pomyśli, ile jest tych zrządzeń losu nieprawdopodobnych…
– Tam, w Rzymie, w ambasadzie kanadyjskiej mieliśmy dwa interview i były badania medyczne i po prostu chcieli nas wysłać do Winnipegu, bo konsul był z Winnipegu, a my wiedzieliśmy, że mamy mówić tylko Toronto.
– Kto powiedział, że trzeba mówić tylko Toronto?
– To chyba właśnie była „giełda”.
– Mówili, że gdzie indziej nie ma pracy, co było zgodne z prawdą. W końcu wyszło na to, że on się pyta dlaczego do Toronto, ja mówię. Bo tam jest energetyka, ja pracowałem w energetyce w Polsce, no i on się pod tym ugiął, powiedział, a faktycznie. Mieliśmy tutaj wielkiego farta, bo byśmy wylądowali gdzieś tam i dopiero stamtąd trzeba byłoby szukać.
– Poznaliśmy tutaj Polaków, którzy gdzieś tam zostali wrzuceni do Alberty czy gdzieś tam w te góry, to potem lata im zabrało, żeby się przenieść. Nie wszystkim to się udało. Nie jest to takie proste.
– Pan miał pracę, pan był elektrykiem, a pani?
– A ja właśnie miałam pięcioletnią córkę. Dostałam się do pracy, do Royal Banku, do złotego budynku. No i tam głównie karierę robiłam przez w sumie ponad dziesięć lat. A potem urodziły nam się kolejne dzieci i znowu trzeba było zostać w domu. No i tak dociągnęliśmy do emerytury.
– A pan?
– To jest w ogóle nieprawdopodobnie śmieszna sprawa, bo myśmy wtedy dostawali 81 dolarów na tydzień. Ja zacząłem chodzić gdzieś tam na Bathurst, była biblioteka i tam chodziłem na angielski. Chociaż co prawda w miarę dobrze posługiwałem się angielskim, bo kontrakt w Iraku był po angielsku. Mieliśmy takiego opiekuna rządowego, do którego co tydzień chodziło się żeby powiedzieć, co się robi. Powiedziałem, że chodzę na angielski, a on, pan ma pracy szukać! W każdym bądź razie to mnie jeszcze nie zbiło zupełnie z pantałyku. Ale potem pani Basia mówi, no ale jak tam pójdziesz, to porozmawiaj coś z ludźmi, nie siedź tylko, ale popytaj się o różne rzeczy. No, ja tak siedzę w tym Manpower i taki jakiś facet siedział koło mnie. No to zagadałem do niego i potem okazało się, że Andrzej, był inżynierem elektronikiem, ja byłem elektrykiem i także pracowałem w niezawodności, w takiej dziedzinie. Wymieniliśmy telefony, on wieczorem dzwoni do mnie, mówi, że tutaj jest jakiś taki Polak na Mississaudze i oni szukają akurat kogoś, kto miał specjalizację, niezawodność.
To był pan Zbyszek Noworolski i on prowadził malutką firmę, gdzieś tam robił jako tzw. power electronics, czyli próbował robić w tamtych czasach, czterdzieści lat temu jakieś takie mikrosystemy zasilające, a obok była większa firma, która robiła też systemy zasilające i on był takim biurem eksperymentalnym dla nich. Ta duża firma miała jakiś kontrakt, w zasadzie wojskowy dla radarów i tam trzeba było zrobić taki wielki power supply. To wyglądało wtedy jak taka szafa trzydrzwiowa, ubraniowa i trzeba było zrobić analizę niezawodności.
W każdym razie miałem się do tego pana Zbyszka zgłosić. Pojechałem na tą Mississaugę. Wszedłem tam do niego w sobotę rano. Taki miły facet mnie przywitał. Uśmiechnięty, mówi masz CV? Ja nie miałem. Mówi, to pisz. Zbyszek był złotą rączką, elektronikiem i tak dalej. Miał własny komputer, więc to taka wielka lampa oscyloskopowa stała, tam jakieś cuda, była klawiatura. Ja nigdy przedtem na klawiaturze nic nie pisałem. Ten punkcik biały, bo to był czarny ekran tam pływał tak po tym. No i zacząłem pisać resume. Nie wiem ile mi zabrało. W ogóle nie widziałem w życiu jakiegoś Worda, tego wszystkiego nie znałem, ale napisałem to CV. Zawołali mnie na interview. Wszystko było dobrze. Jedno interview z jednym szefem, z drugim szefem. Pan prezydent, bo ta firma nie była duża, rzędu 75 osób wtedy było. Wszyscy mnie obejrzeli. No a potem ja się spytałem, a na jak długo ta praca? Na sześć miesięcy. No to ja powiedziałem, że się nie zgadzam. Nie chcę tego. Bo ja byłem z socjalizmu, przecież tam nam nikt nie mówił, że można kogoś zwolnić. W ogóle się nie dało.
Pojechałem do domu. Zbychu dzwoni wieczorem. Czyś ty zdurniał? Idioto jeden! Przecież będziesz miał kanadyjskie doświadczenie, nie? No i tam ugłaskali to i mnie przyjęli. Pracowałem faktycznie do zimy. Bardzo elegancko mnie ci ludzie potraktowali, bo nawet posłali na taki trzydniowy kurs szukania pracy. Takie kursy zawsze dość sporo pieniędzy kosztują. I ten kurs w zasadzie mi wiele dał. I potem znalazłem takie malutkie ogłoszenie, chyba w Toronto Star, że jakaś firma w Ajaxie Dowty się nazywa poszukuje inżyniera niezawodności. No i pojechałem do Ajaxu na interview i tam zostałem 35 lat.
– Czyli jednak mimo tego, że kapitalizm to można zatrudnić się na stałe?
– No i w sumie to był taki, nieprawdopodobny los fortuny. Bo ta firma była brytyjska, ale potem się trochę rozczłonkowała. Część tę podwoziową, tę główną, kupili Francuzi Safran Airspace który również robi silniki lotnicze i inne rzeczy.
– Nie powiedział pan, co pan robił? Niezawodność, ale przemysł lotniczy?
– Zacząłem tę niezawodność w przemyśle lotniczym, ta firma robiła podwozia do pierwszych samolotów Bombardiera. Robiła podwozie i jeszcze różne inne rzeczy, nawet wojskowe.
Potem zaczął się taki okres w lotnictwie, że zaczęto przemieniać te firmy, tych głównych dostawców, takich jak my, takie firmy, które biorą na siebie całe systemy podwoziowe, nie tylko powiedzmy ten szkielet metalowy tej struktury, tylko wszystko, co tam jest. Więc i koła, i hamulce, i układ hydrauliczny, i powiedzmy podnoszenie, opuszczanie, sygnalizacje, sterowanie przednim podwoziem. Tak że to już jest olbrzymi pakiet. Myśmy takie pakiety zaczęli robić. I wtedy ja niejako urosłem z tej niezawodności do systemów i potem przez jakiś czas prowadziłem grupę systemów w Safron. Potem Francuzi kupili tę firmę i w ramach takich różnych wymian mieliśmy okazję i przyjemność być prawie sześć lat we Francji. Raz, dwa, raz trzy i pół roku i mieszkać w Paryżu. Ja z Paryża dojeżdżałem do pracy. A pani Basia oprowadzała znajomych…
– No ale teraz dzielą Państwo czas między Polskę, Kanadę i Hiszpanię. Dlaczego? Nie wystarcza po prostu na zimę wyjechać, gdzie jest ciepło? Jak to jest? Czy tęsknota za Polską spowodowała, że to właśnie mieszkają państwo w Polsce?
– W tym momencie, na pewno w jakiś sposób tak. No, chyba ten francuski epizod temu pomógł, bo myśmy w zasadzie niby jeździli do Polski z dziećmi dość często, ale w tym francuskim okresie tośmy tam bywali bardzo dużo, bo to już była odległość 16 godzin jazdy samochodem, Więc to było prostsze. I potem ten europejski, element świadomości, odżył ponownie. I nagle to nas wyrwało w tę drugą stronę, W zasadzie to postawiło nas bardziej w rozkroku można powiedzieć.
– Z jednej strony jest to pewna przyjemność i przygoda, z drugiej strony na pewno jest rozdarcie. Nasze dzieci urodzone tutaj, z wyjątkiem Agi, czują się zupełnie Kanadyjczykami. Natomiast my jesteśmy tak w połowie i COVID pomógł mi pójść na emeryturę. Ja trochę dłużej pracowałem, bo żyrowaliśmy mieszkanie dla naszych dzieci, które kupowały wtedy mieszkania, jeszcze na początku tego wielkiego boomu. I miałem umowę, że oni mi pozwolą pracować dłużej, ale covid pomógł i w końcu zrobili tam jakieś redukcje. I ja, oraz szereg innych osób zostaliśmy przyzwoicie potraktowani, ale w końcu, no może i dobrze, trzeba było się pożegnać z tą pracą. Pojechaliśmy do Polski, w środku covidu, pojechaliśmy do Hiszpanii, w środku covidu. Pojechaliśmy do Paryża. I jakoś tak żeśmy lawirowali między tymi różnymi obostrzeniami i udało nam się przemieszczać i pobyć w tych różnych miejscach.
W zasadzie myśmy mieli mieszkanie po moich rodzicach, które żeśmy kiedyś dawno wykupili. I ten pierwszy pobyt covidowy, zużyliśmy na to, żeby podremontować to mieszkanie. Tak że jak byliśmy w tamtym roku przez cały rok, gdzie właśnie datuje się ten dziennik, który w końcu jest publikowany, to właśnie to już jest taki nasz pierwszy pobyt relaksowy w Polsce.
– Polska, covid i decyzja, żeby tam być bardziej na stałe?
– Absolutnie dla mnie, tak – gdyby mąż się zgodził, to jutro wyjeżdżam.
– Bardziej pani chciałaby być w Polsce, niż pan?
– Tak. On jest bardziej kanadyjski.
– Jest kilka rzeczy, kilka wektorów. Bo jak się mieszka 5 lat we Francji, 30 lat w Kanadzie i potem się jeszcze pracuje 2,5 roku w Iraku i żyje te 30 lat w Polsce, to człowiek w zasadzie taki jest, że wszędzie może być nie i to może dotyczyć bardziej facetów bo kobiety mają inną potrzebę, powiedzmy środowiska czy rodziny, obojętnie jak to nazwać.
– Ale teraz można być wirtualnie wszędzie i wiele środowisk i rodzin jest wirtualnych, rozmawia się przez Skype, jest się na Facebooku…
– Atmosfera jest zupełnie inna, kompletnie inny jest zapach lasu. Nie da się podrobić.
– Po drugie, dla mnie było ważne to, że przez 13 miesięcy w Polsce nie musieliśmy mieć samochodu. Były tramwaje, były pociągi. Dla nas to było coś niesamowitego. Szybkie. Wygodne. Poza tym ja patrzę też z perspektywy naszej starości. My po prostu robimy się coraz starsi. Na razie jesteśmy na Zachodzie. Nasze troje dzieci pracują, jak kończą pracę. Jest godzina 18/19. Jak w tym zmieścić opiekę nad rodzicami? I my, którzy będziemy uzależnieni od samochodu, bo przecież tutaj nie jesteśmy w stanie się poruszać na piechotę. Więc mnie na przykład to przeraża, że ta starość może być bardzo nieciekawa, bo w Polsce jednak jest lepsza opieka. Oczywiście mnie się wydaje łatwiejsza, więcej możliwości.
– Widzimy, że ludzie gdzie my mieszkamy na Koszutce w Katowicach, to jest 5 minut do kościoła, naprzeciw kościoła jest przychodnia. 100 metrów jest do targu – średniego, ale jest targ.
– Również Polacy są absolutnie otwarci. Tam można mieć sąsiadów, a tutaj nie.
– My mamy cudowne trzy sąsiadki, średnia to jest 90 lat I właśnie zawsze na Sylwestra, to mówimy trzej muszkieterowie, bo one zawsze muszą coś zorganizować. Jedno, co podziwiam, to że im się chce.
Tutaj średnie odległości między miejscami, w których człowiek musi bywać powodują, że ktoś, kto jest pozbawiony prawa do jeżdżenia, bo jest za stary, albo nie chce, albo nie może, albo się boi, w zasadzie czuje się kompletnym niewolnikiem miejsca i wtedy trzeba go włożyć w miejsce, gdzie to wszystko jest. I ten powiedzmy dom starców czy coś podobnego niejako narzuca się bardziej z racji tego, że nie da się, czy też dana osoba nie jest w stanie żyć samodzielnie bez umiejętności poruszania się na dłuższe odległości. Może to jest taki wykładnik. Nie wiadomo czy to prawda, ale może być.
Poza tym w związku z tym, że funkcjonuje się na piechotę, bo jest blisko, to siłą rzeczy ludzie są zdrowsi.
– My mieliśmy przykład naszej mamy, przykład naszej teściowej, która przez lata wożona była samochodem i w zasadzie coraz bardziej zaniemagała. Nie wiem, czy to jest dobre słowo. W zasadzie nie była w stanie przejść kawałka, a potem nagle się okazało, że z różnych powodów rodzinnych ten samochód znikł, Dzwonimy do niej, a ona jest gdzieś tam trzy kilometry od domu po drugiej stronie Rybnika. Chodzi, siatki nosi. No i schudła gdy zaczęła chodzić. Okazało się, że się da,
– Czyli miasto jest zdrowsze?
– Może w jakiś sposób tak.
– Ale jeszcze jedno, chciałam zaznaczyć; zaufanie. Na przykład my, z trzema sąsiadkami wymieniamy się kluczami. Każdy ma czyjeś klucze. Jakby się coś stało, to nie boimy się, że ktoś nas okradnie czy coś. A jak człowiek upadnie czy coś to wiadomo.
– Z drugiej strony, powiedzmy te obszary, gdzie żyją – powiedzmy – rdzenni Kanadyjczycy, nazwijmy to, one mają te same reguły. Tam się samochodów, domów nie zamyka
– Czy tutaj nie da się takiej tkanki stworzyć w środowisku polskim, wśród znajomych, wśród przyjaciół. Czy przez to, że mieszka się daleko…
– To do jakiegoś stopnia chyba tak, bo w sumie mamy je przy parafiach, w których się coś dzieje i ludzie mają zaufanie do siebie.
– My też mamy tutaj ileś tam osób naokoło, którzy są Polakami, jednak jest pewna więź. W zasadzie można spodziewać się pomocy, ale z drugiej strony, to nie jest coś takiego, żeby ktoś się czymś zajął systematycznie, bo ze względu na czas pracy, na jeżdżenie, ci ludzie nie mają na to czasu. Powiedzmy w jakimś stopniu okazjonalnie na pewno można liczyć na pomoc, ale ogólnie ludzie są bardzo zajęci.
– Dziękuję bardzo, że zechcieli się państwo podzielić swoją historią
– To my dziękujemy