Gdy czytam programy wyborcze ontaryjskich partii wydaje mi się, że jesteśmy w czarnym dole. Dawno minęły czasy zdrowego rozsądku, kiedy politycy głównych partii obiecywali obniżenie podatków i więcej wolności. Gardłowali, że ludziom trzeba dać żyć tak, jak chcą i bogacić się tak jak chcą; wskazywali przepisy, które wyeliminują. Minęły czasy odwoływania się do wolności ekonomicznej i tej politycznej.
Patrząc dzisiaj na programy wydaje mi się że osiągnęliśmy „Point-of-No-Return” na świetlanej drodze do zbiurokratyzowanego etatyzmu. Po prostu, ludzie są przyzwyczajeni do rozdawnictwa i opieki; oczekują od rządzących obietnic, że będzie lepiej, sprawiedliwiej i zasobniej. To nic, że nie spełniły się obietnice składane w poprzednich wyborach, to nic że nikt nam nie tłumaczy z czego te obietnice sfinansuje, ważne że roztacza przed nami wizję niczym wygranej w totolotka, a my chcemy w nią wierzyć.
NDP obiecuje 70 miliardów nowych wydatków i jak przystało na socjalistów chce zabrać największym bogaczom, przesuwając widełki podatkowe w najwyższych grupach dochodowych. To, że milionerom łatwo uciekać z dochodami to nieważne, liczą się emocje bo działa zawistna wyobraźnia.
Partia Liberalna obiecuje 65 miliardów nowych wydatków. Towarzysze spod tego znaku twierdzą, że nikogo nie złupią, a 28 miliardów uzyskają z lepszego gospodarowania. Za to prezes Crombie obiecuje nawet nakarmić głodne dzieci w szkołach, po to, żeby się lepiej uczyły. Wychodzi na to, że u nas, niczym w Afryce, trzeba walczyć z głodem. Cóż, powiem z własnego doświadczenia, że jak sobie człowiek podje to mu się raczej chce położyć na leżance, a nie wkuwać…
Jeszcze smutniejsze jest to, że również nasza rządząca postępowo-konserwatywna partia obiecuje kolejne 40 miliardów nowych wydatków, oczywiście „na krechę”. Głównie po to, by rozdawać wśród tych, którzy ucierpią od ceł wrażego Trumpa.
Oznacza to wszystko tyle, że politycy chcą mieć jeszcze więcej do powiedzenia niż mają; oznacza to również olbrzymie marnotrawstwo i kolejne warstwy biurokracji kosztem tego, co zawsze; wydajności pracy, innowacyjności i wolności obywateli.
Tak to już jest, że jeśli wkładamy człowieka w kaftan dotacji, regulacji i przepisów to coraz mniej „chce się chcieć”. Do gospodarczego ożywienia konieczne jest zaś wzbudzenie energii ludzi, danie im perspektyw pracy, która przyniesie dochody.
Genialnym zagraniem byłoby zniesienie opodatkowania godzin nadliczbowych, czy zniesienie podatków i opłat obciążających tworzenie nowych niejsc pracy. Tymczasem dzisiaj politycy, nawet ci tak zwani konserwatywni, chcą uchodzić za naszych ojców opiekunów. Doug Forda chce być (Boże uchowaj) naszym „protektorem”, (podobnie jak w czasach pandemii…).
Do takiego infantylizmu doszliśmy dzisiaj i ten infantylizm jest naszym dzieciom tłoczony do mózgów od przedszkola. Przyzwyczaja się ich, że to rząd, szkoła, miasto powinni o nich samych dbać; ubezwłasnowolnia się mentalnie całe pokolenia.
Edukacja zawsze była i jest najważniejsza, bo marny nasz los, gdy wychowamy pokolenia idiotów, a tak się składa że szkoły mimo olbrzymich środków, przestały uczyć, stając się areną indoktrynacji. Reforma jest prosta – bon edukacyjny czyli to, że jeśli już utrzymujemy szkoły z podatków, to te pieniądze idą za dzieckiem, niezależnie od szkoły, co pozwala rodzicom posyłać dzieci do szkół prywatnych i tworzenie własnych, nowych. Zamiast budowane „przez polityków”, szkoły powstawałyby jak grzyby po deszczu tworzone z rodzicielskiej potrzeby.
Oczywiście są jeszcze iskierki nadziei. Jedną z nich stanowi chociażby program partii New Blue. proszę go sobie przeczytać na stronie Gońca. Wynika z niego, że jeszcze nie wszyscy zostali ogłupieni socjalizmem.
Przyjemnego głosowania.
Andrzej Kumor