To miało być na dobre i na złe. Ale nie na kłamstwo. Moja przyjaciółka była mężatką od zawsze. Czyli od tak dawna jak ją znam, a poznałam ją wkrótce po przyjeździe do Kanady. Nasze dzieci były w podobnym wieku przedszkolnym i obie wiedziałyśmy, że zbyt wiele w Kanadzie nie zdziałamy bez nauczenia się (i to porządnie) angielskiego. Więc uczyłyśmy się wytrwale w Welcome House na Dundas i University. Tam była szkoła – a nowo przyjezdnym przysługiwało sześć miesięcy instrukcji języka angielskiego. Tak jak i dzisiaj. I już wtedy wiedziałyśmy, że nie mamy co słuchać dobrych rad, że nauczymy się angielskiego jak pójdziemy do pracy, bo jaka praca taki angielski. I tak, kiedy dzieci były w przedszkolu, my uczyłyśmy się, i uczyłyśmy się. W ciągu tego przysługującego nam pół roku, chyba nie opuściłyśmy ani jednego dnia? Czasem ciężko było, szczególnie zimą, bo lekcje zaczynały się o 9-tej rano. Wtedy był największy tłok w autobusach i metrze, ale dzieciaki szybko przyzwyczaiły się do tłoku i siadały na metalowych lunchboxach i śpiewały piosenki, których nauczyły się w przedszkolu. Śpiewały już po angielsku. Nam, dorosłym mamom, tak sprawnie nie szło, i zdaje się, że śpiewać po angielsku to do dzisiaj byśmy się nie odważyły. Choć po to żeby wejść w kanadyjskie społeczeństwo szybko nauczyłyśmy się rozpoznawać aktualne przeboje puszczane w radio, regularnie chodziłyśmy też do kina, a czasem nawet do teatru, żeby pokazać, że my nie takie etniczki jak się innym wydaje. Tak się złożyło, że jakoś to wszystko zaowocowało, bo i ona i ja dochrandałyśmy się w miarę dobrych prac – po latach oczywiście. Przez kilka lat przyjaźniłyśmy się rodzinnie, to znaczy nasze powiększające rodziny i mężowie się także zaprzyjaźnili. Dzieci podrosły, my weszłyśmy w wiek średni. Potem oni wyjechali do Ottawy, bo tam mąż mojej przyjaciółki dostał świetną pracę. A potem te łączące nas łańcuszki coraz bardziej rdzewiały i oliwiłyśmy je coraz rzadziej, z okazji świąt. A potem to już było tylko gorzej, przeszliśmy na emerytury, i pomimo czasu praktycznie kontakt nam się zerwał. Aż do czasu, gdy roztrzęsiona Ania zadzwoniła do mnie.
Powiedziała tylko, że się rozwodzi, i że koniecznie musi się ze mną zobaczyć. No pewnie, dlaczegóż by nie? Może się zatrzymać w pokoju gościnnym na jak długo tylko chce. Próbowałam się czegoś dowiedzieć, próbowałam wytłumaczyć, że nie zostawia się rodziny i małżeństwa po 30-latach. Odpowiedziała mi tylko, że chyba że to małżeństwo było fikcją, i że musi osobiście ze mną porozmawiać. Przyjechała. Porozmawiałyśmy. Powiedziała mi, że jej mąż jest gay, czyli, że jej małżeństwo od początku było fikcją. Zawsze miała takie przeczucie, i zawsze ‘coś’ w jej małżeństwie nie grało. Wyjawiła mi, że także mój mąż był romantycznie uwikłany z jej mężem. Po pierwszym szoku, wszystko mi się poskładało. Mąż potwierdził. Okazało się, że i moje małżeństwo było fikcją. Na całe szczęście to dotyczyło tylko mojego małżeństwa, a nie mojego całego życia.
No cóż, los czasem stawia przed nami okrutne i niezawinione wyzwania i musimy z nich ocalić tyle ile się da – przynajmniej siebie.

MichalinkaToronto@gmail.com, 9 marca, 2025