Kiedyś, jeszcze w zeszłym wieku, czyli jakiś 30 lat temu przyjechała do mnie siostrzenica nie po to aby dorabiać, tylko po to aby podszlifować swój angielski. Istotnym wyrazem tutaj jest ‘podszlifować’, czyli już ten angielski jako-tako znała, albo tak jej się przynajmniej wydawało. Tak jak wielu z nas przyjeżdżających do Kanady, którym zdawało się w Polsce, że angielski znają, bo… Mieli angielski w szkole. Efekt? Tak nam się tylko zdawało, że umiemy po angielsku. Często wydawało nam się, że ci miejscowi Kanadyjczycy są złośliwi, i albo mówią specjalnie tak szybko, żeby ich nie rozumieć, albo udają, że nas nie rozumieją. Jakoś tak lepiej nam szło ze zrozumieniem telewizji, czy czytaniem gazet i magazynów. No cóż, nasze pierwsze kontakty z angielskim to był najczęściej superintendent (dozorca budynku/gospodarz domu, po polsku nazywany też stróżem, albo ‘cieciem’). Piszę o tym celowo, bo wiadomo, barwa języka jest ściśle związana z położeniem społecznym i regionalnym.

Mam swoje wiejskie siedlisko w wymarłej wiosce północno-wschodniego Ontario. Tam gdzie diabeł mówi dobranoc. Tam mówią swoim ‘appalachian’ angielskim. Rozmowa z nimi przychodzi mi z trudem. Im pewnie też. W tamtym rejonie jest mało śmiesznie mówiących etników takich jak ja. Mała grupa to frankofoni – z tymi jest nawet trudniej się dogadać. .
W Wielkanoc siedziałam na werandzie leniwie spoglądając na jeszcze pół zamarznięte jeszcze leniwe bagno, gdy zajechał ktoś mówiący po polsku. To jest raczej niespotykane na tym terenie. Był to polski specyficzny. Właściwie po eleganckim pozdrowienie ‘Dzień Dobry Paniczko’, ograniczał się do k….wa i wyj…bać. Zdumiałam się, że aż tyle można wyrazić za pomocą tych dwóch słów i ich wyszukanej kombinacji, z przyrostkami, przedrostkami, koniugacjami i deklinacjami! Bo to i o pogodzie rozmawialiśmy, i o sąsiadach i o naszej historii na tych terenach. Okazało się, że pan pochodzi z nieistniejącej już wioski Wallace (odległej ode mnie jakieś 100 km, w stronę Algonquin Park), do której do lat 70-tych zeszłego wieku dochodził raz w tygodniu autobus. Była to wioska drwali. Pozysk drewna się skończył, autobus przestał przyjeżdżać. Teraz już tam nikt nie mieszka, ale on jeździ na lato. Nauczył się polskiego w wiosce od rodziców, znajomych, kolegów. Z grzeczności nie skomentowałam tego ‘polskiego’. Ale mnie to zaciekawiło – kim byli ludzie, którzy go uczyli polskiego?

Zjedliśmy polskie Święcone i nie tylko. Poopowiadaliśmy o życiu, o Polsce, o Kanadzie, o rybach, o kniejach. Obiecałam, że go odwiedzę – poćwiczymy polski (bo pan twierdzi, że dużo zapomniał) i łowienie ryb. Z uprzejmości nie powiedziałam, że nie łowię i nie jadam ryb. Wymieniliśmy się telefonami i adresami mailowymi, choć zasięg u niego kiepski, tak jak jeszcze kilka lat temu u mnie. Ta część rozmowy odbyła się w języku angielskim, już bez słów niecenzuralnych. Podejrzewam, że mój nowy znajomy nawet nie wiedział, że jego polski jest niecenzuralny. Nie powiem mu tego, bo był bardzo dumny z tego, że trafił na swojego – Polaka. Dowiedział się w kościele w Bancroft, że wśród moczarów na południe zamieszkała Polka. Przyjechał sprawdzić, czy to prawda, i żeby porozmawiać. Był bardzo dumny z tego kim jest. Ja też.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

MichalinkaToronto@gmail.com, April 21 2025