Leszek Samborski Emerytowany nauczyciel w TDSB (Special Education, ESL, muzyka) oraz język angielski, pianino i akordeon. Podróżnik –  odwiedził już 40 krajów. Uczestnik wielu międzynarodowych festiwali folklorystycznych (Europa, Azja, Ameryka Płn.) oraz warsztatów nauczycielskich w Tajwanie.  Reprezentuje Polskę na CD ROM True North – Arrivals, gdzie przedstawiona jest kultura 10 głównych narodowości Kanady. Uczestnik programu Polish Americans w programie TV Buffalo WNED, gdzie reprezentuje Polonię kanadyjską. W Polsce odznaczony  odznaką Zasłużony Działacz Kultury.

Podróż

Dorotę Katende znalazłem na Facebooku. Zainteresowałem się tym co robi. Napisałem do niej, a ona zaprosiła mnie do jej Vanilla House na Zanzibarze.

Dorota opracowała mi plan wycieczki. Skontaktowałem się z Jolą Kasowską z Polimexu, a ta opracowała mi plan podróży samolotami.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Jola Kasowska jest moją osobą od kasowania biletów. Miał to być lot do Paryża, potem do Nairobi w Kenii i w końcu do Dar es Salaam w Tanzanii. Miałem spędzić noc w tym mieście i rano popłynąć promem do Zanzibaru. Tam miała odebrać mnie Dorota. Nie podobała mi się ostatnia część podróży. Byłoby to dwa dni podróży w jedną stronę. To za długo. Poprosiłem Jolę aby znalazła połączenie bezpośrednie między Nairobi i Zanzibarem. I znalazła. Z Nairobi leciałem do Dar es Salaam i dalej, do Zanzibaru bez wysiadania.

Podróż zaczęła się od czekania. Samolot z Toronto do Paryża opóźnił się 3 godziny. Według instrukcji musiałem być na lotnisku 3 godziny przed startem samolotu. Razem było to 6 godzin czekania. Nie było to jednak złe. W Paryżu miała być 4-godzinna przerwa. Jednak z powodu opóźnienia przerwa była tylko godzinę. Zamówiłem wózek inwalidzki. W Paryżu człowiekowi pchającemu mój wózek zajęło 45 min., aby dostać się do następnego samolotu a szedł szybko, bez zastanawiania się. Dwa razy winda, pociąg i mnóstwo zakrętów. Sam nie dałbym rady.

Z Toronto do Paryża i z Paryża do Nairobi leciałem Air France. Kiepska obsługa i podłe jedzenie.  Na obiad był makaron z żółtym serem, takie danie można kupić w Dolarama za $1. W Nairobi przesiedliśmy się na samolot, który poleciał do Dar es Salaam, tam dosiadło trochę ludzi i polecieliśmy do Zanzibaru. Wszędzie pełno ochotników do niesienia walizki. Na zewnątrz budynku było pełno taksówkarzy przekrzykujących się nawzajem.

Krzyknąłem Vanilla House i zaraz odpowiedziało dwóch mężczyzn. Spytałem ich: Who sent you? Odpowiedzieli: Dorota Katende. Założyłem więc, że to nie jest oszustwo.

Jazda była horrorem. Lewostronny ruch, dziury w asfalcie i ciemność. Potem było o wiele lepiej.

Słońce już wstało, droga była już dobra, ładne domy i plantacje, głównie kawy. Aby dojechać do Vanilla House trzeba zjechać z głównej szosy.

Droga dojazdowa znów okropna. Ostre, wystające kamienie, głębokie doły i kałuże z błotem. Jazda tym kilometrowym odcinkiem zajmuje sporo czasu. Droga prowadzi wśród walących się budynków, ale nad plażą są piękne domy, kurorty i hotele. Rozmawiałem na ten temat z właścicielami tych domów o zebraniu sił by po trochu naprawić tą drogę. Nie słyszałem jednak żadnej reakcji. Z kolei ludzie mieszkających w tych ruderach nie mają na to pieniędzy. Sił i czasu też nie mają? Widziałem wielu właścicieli tych ruder siedzących godzinami i rozmawiających przez telefon komórkowy. Poza tym nie robili nic.

Vanilla House

Nagle samochód się zatrzymał i nastąpiła cisza. Nie wiedziałem dlaczego. Po okropnie długiej podróży wszystko było obolałe. Wyszedłem z samochodu. Widziałem jakieś krzaki i okno. Dopiero po zrobieniu kilku kroków zobaczyłem białą ścianę z napisem Vanilla House.

Doroty nie było, była w Polsce. Przywitał mnie brat Joshui, Yona.

Jechał cały dzień ze swojej wioski, aby mnie przywitać. To był pierwszy Masaj spotkany w moim życiu. Uśmiechnięta twarz, wysokie czoło i krótkie, kręcone włosy. Ubrany był w czerwoną sutannę i białe sandały. W ręku trzymał długi, dwumetrowy kij. Drugą rękę wyciągnął na powitanie.

Powiedział łamaną angielszczyzną, że Dorota jest w Polsce i wróci za kilka dni. Ale jutro będzie tu Joshua, Doroty boyfriend. Wziął ode mnie torbę i zaprowadził mnie do mojego pokoju na piętrze. Miałem kłopot, by wspiąć się po schodach, bo były strasznie wysokie.

Pokój urządzony był w prymitywne meble tzn. łóżko z baldachimem, coś w rodzaju szafki zrobionej z patyków i krzesło. Na zewnątrz stał stolik, więc go natychmiast przyniosłem. Poprosiłem też o wiatrak. Była też szafa, w której powiesiłem swoje ciuchy. Zaraz też poszedłem do łazienki aby wziąć prysznic. Nie było to łatwe bo woda była okrutnie zimna. Poza tym posadzka była bardzo śliska. Na zewnątrz drzwi też była śliska posadzka. Po pierwszym kroku zobaczyłem swoje stopy gdzieś pod niebiosami i wylądowałem na posadzce. Miałem szczęście, że skończyło się to rozbitym łokciem i pokrzywionymi okularami. Łokieć  za kilka dni się zgoił a okulary zreperowałem. W całym domu były tylko dwa pokoje na górze z zimną wodą i dwa na dole, ale z ciepłą wodą w łazience. W całym domu byłem tylko ja. Obok polskiej flagi powiesiłem kanadyjską.

Na dolnym tarasie w nocy czuwał nad wszystkim strażnik. To był Masaj, który albo czytał Biblię albo spał. Czytanie Biblii jest bardzo popularne wśród Masajów.

Rano przyszło do pracy dwie osoby: kucharka Fadiha i rybak Yahaya. Kiedy przygotowała dla mnie posiłek, krzyczała: Babu, mniam, mniam. Babu w ich języku znaczy dziadek.

Więc ja odpowiadałem: Thank you baby, jak do wnuczki. Następnego dnia poprosiłem aby ktoś zadzwonił do Doroty, żeby wyraziła zgodę na przeniesienie mnie do jednego pokoju na dole. Zrobił to Joshua i natychmiast przeniosłem się na dół.

Jedzenie było wyśmienite. Śniadanie składało się z dwóch dań. Pierwsze to owoce, kawa i zimny napój z różnych owoców. Na drugie danie zawsze było coś w rodzaju naleśników bez żadnego nadzienia. Nienajedzonych karmili jeszcze jajecznicą. Wszystkie posiłki były na tarasie, przed którym stały uplecione z patyków leżaki. Zaraz za leżakami była plaża i  mieniący się podczas wschodu słońca Ocean Indyjski. Śniadanie było w cenie pokoju, jak bed and breakfast, ale za pozostałe posiłki trzeba było zapłacić. Nie było drogo, ale Fadiha oszukiwała. Poprosiłem, aby Yahaya przywiózł trochę piwa. Zaraz na drugi dzień Fadiha pokazała mi olbrzymi rachunek. No cóż, zapłaciłem, ale postanowiłem ją kontrolować mówiąc jej o tym i, że będę o tym informował Joshuę i potem Dorotę. Natychmiast rachunki drastycznie spadły. Dziewczyna bała się, że straci pracę.



Obliczanie rachunków było na zasadzie hotelowej. Co brakowało w lodówce, tzn. że to zjadł lub wypił gość hotelu.

Tak próbowano oszukać mnie w hotelu Sonesta w Peru jednak skończyło się na rozmowie z menedżerką i przeprosinami z jej strony. Gdy powiedziałem jej, że napiszę o tym w gazecie, zaoferowała mi jeden nocleg za darmo.

Yahaya łowił ryby na obiady ale z marnymi rezultatami. Raz złapał ośmiornicę. Była strasznie twarda i dostałem niestrawności.

Czarna, mocna herbata, którą zawsze mam z sobą przyniosła ulgę. Nigdy już więcej nie wezmę do ust tego stwora.

Poza rybami na obiad zawsze był kurczak. Wędlin i kiełbas nie było w ogóle. Na szczęście, było dużo warzyw i owoców, wszystkie o wspaniałym smaku.

Jedyną rozrywką była kąpiel w oceanie. Wkoło same walące się rudery i sterty gruzu zmieszane z łupinami kokosów. Postanowiłem też upolować i ubić koguta, który zaczynał swój koncert na długo przed wschodem słońca. Zaraz za nim włączały się do koncertu wszystkie koguty w całej okolicy. Słońce wschodziło i zachodziło około 6-tej.

Któregoś dnia Yahaya zaprosił mnie na wyprawę na wielką rybę. Rezultaty tej wyprawy to kilka rybek długości dłoni i zamoczona komórka.

Każdego ranka obserwowałem kobiety, które na rozpiętych sznurkach między wbitymi w piach palikami  zbierały wodorosty. Podczas odpływu glony osadzały się na tych sznurkach. Po napełnieniu olbrzymiego worka niosły go na głowie. Potem suszyły wodorosty i sprzedawały. Wodorosty często kupuję w Food Basics w małych sprasowanych pakiecikach i być może są one z Zanzibaru. Mają mnóstwo potrzebnych człowiekowi minerałów, ale niestety też dużo soli.

Najczęściej było to jedynym źródłem dochodu tych ludzi. Jak już wspomniałem,  mężowie tych kobiet w tym czasie siedzieli po całych dniach i rozmawiali przez telefony komórkowe. Ładowali je u pewnego człowieka, który miał prąd i pobierał dużo pieniędzy za ładowanie. Poza tym były wysokie opłaty za używanie tych telefonów. To wszystko za pieniądze ze sprzedaży wodorostów zbieranych przez kobiety.

Ich dzieci też brały udział w zarabianiu pieniędzy. Nie widziałem nigdy dziewczynek, bo pracowały w domu. Natomiast chłopcy chodzili wzdłuż plaży zbierając i sprzedając ciekawe okazy muszli. Kupiłem od nich kilka ciekawych muszli i nigdy się nie targowałem. Pieniądze, które dostali ode mnie były bardzo ważne w ich życiu. Jedna z muszli (na zdjęciu ta po prawej) miała w sobie zdechłego mieszkańca i strasznie śmierdziała. Zasmrodziła mi wszystkie rzeczy w walizce.

Po powrocie do Kanady traktowałem ją jaweksem i czym się dało. Dzisiaj zrobiłem zdjęcie (ta mniejsza, po prawej), może nie tak intensywnie, ale ciągle śmierdzi.

Leszek Samborski