Kontynuujemy druk wspomnień dra Zdzisława Kryńskiego znanego w Polonii kanadyjskiej, społecznika i lekarza. Stanowią one przyczynek do jakże bogatej kolekcji losów nas, emigrantów polskich, rozrzuconych po całym świecie przez wydarzenia w Ojczyźnie.
Były to najprzyjemniejsze święta, które utkwiły w mojej pamięci: Kuligi, jazdy na nartach, wizyty u sąsiadów, przyjęcia. Słowem były to dla mnie najpiękniejsze dni. Zostałem zaproszony na wakacje letnie. Stryjostwo mieli syna Wojtka w moim wieku i Hanię, córkę młodszą o parę lat. Był kajak, rzeka Niemen obok, siodła i konie do konnej jazdy, więc czego więcej potrzeba? Ja byłem wtedy już w liceum na wydziale przyrodniczym, bo szykowałem się na medycynę. Moja ostatnia sympatia to Wanda Werobej – córka generała, dowódcy garnizonu. Widziałem ją przed wyjazdem na wakacje i nie przypuszczałem, że to ostatni raz. W międzyczasie nadchodziły złe wieści ze świata – częściowa mobilizacja wojska, spotkanie Ribbentropa z Mołotowem w Moskwie i tak dalej. Stryj siedział przy radiu słuchając wiadomości, ale mnie nie wydawały się one straszne, bo armię mamy oczywiście dobrą, więc wojna potrwa 2 tygodnie.
25 sierpnia Stryj wsadził mnie do pociągu, ale jechałem już wówczas na stojąco, w zatłoczonym wagonie. Czas był niespokojny i wszyscy z wakacji wracali do domów, zmobilizowani żołnierze do swoich oddziałów.
Przez kilka dni spotykaliśmy się z kolegami, między innymi ze Zbyszkiem Tatkowskim, której był synem oficera i wiedział najwięcej ciekawych rzeczy.
Pierwszego września rano dowiedzieliśmy się przez radio, że o 6.00 wojska niemieckie przekroczyły granice bez wypowiedzenia wojny i Warszawa była bombardowana. O godzinie 11. prezydent Mościcki wygłosił przemówienie do narodu informujące o wojnie, która już się zaczęła.
Piątego września poszedłem zarejestrować się do Wydziału Wojskowego Starostwa ponieważ skończyłem 16 lat. Gdy byłem w budynku, zaczął się pierwszy wielki nalot lotniczy. Bomby padały naokoło. Zginął wówczas w domu mój przyjaciel Sewek Lewin.
W tym czasie dokwaterowano do nas państwa Langhammerów z Zarządu Kolei w Toruniu. Zostali ewakuowani z powodu zbliżających się Niemców. Od tego czasu zaczęły się regularne bombardowania, trwające godzinami. Miasto było w ogniu. Noce były widne od pożarów. Wyprowadziliśmy się do starych kuzynek na Nowych Siedlcach, gdzie w ogrodach były małe, willowe domy. Siedzieliśmy w schronach przeciwlotniczych, a jedzenie gotowano nocą.
Około 8 września rano zdecydowaliśmy się przenieść do wsi Krześlin – był tam znajomy ksiądz. Rodzice wynajęli furmankę i nocą z Wandą pojechali zabrać rzeczy z mieszkania. Zabrali ubrania, pościel, trochę innych rzeczy, które umieścili w piwnicy pod kościołem.
Około 10 września, kiedy okazało się, że Niemcy są bardzo blisko, zdecydowaliśmy się iść w kierunku na Rumunię. Było nas 4 osoby, Andzia – gosposia, ciocia Stasia – która przyjechała z Warszawy, państwo Langhammerowie i gospodarz, u którego zamieszkaliśmy, razem 9 osób. Po marszu przez pola, gdzie od czasu do czasu padały pociski i gdzie spotkaliśmy młodego, rannego oficera, dotarliśmy do wioski. Kupiliśmy tam konia i wóz. Jadąc nocami, a śpiąc w ciągu dnia w stodołach, dotarliśmy do dużej wioski na wschodzie Polski – Krymna.
Wieczorami ojciec razem z panem Langhammerem chodzili do wójta słuchać radia. Usłyszeli wiadomość, że wojska radzieckie „niosą wolność Polsce” i już przekroczyły granicę. Było to około 15 września. Było zbyt późno, aby dotrzeć do Rumunii. Zaczęliśmy wracać w kierunku Warszawy, która ciągle, wraz z Westerplatte i Helem, się broniła. W czasie drogi spotykaliśmy masę uciekinierów, a w miastach i miasteczkach ludność żydowską z czerwonymi opaskami i napisami: „Witamy Czer. Armię”. Zobaczyliśmy w pewnym momencie paru żołnierzy rosyjskich, z karabinami na sznurkach. Dotarliśmy do Siedlec. Dom mojej mamy (½ własności) – spalony. Dojeżdżamy do domu, w którym mieszkaliśmy – spalony. Zatrzymaliśmy się u ciotek na Nowych Siedlcach, u których spaliśmy na podłodze. Okazało się, że z domu obok, ojciec z synem bojąc się Niemców, chcą uciekać na stronę bolszewicką. Odsprzedali nam całe urządzenie pokoju z kuchnią: stół, 4 krzesła, 2 łóżka, parę garnków, talerze i tym podobne. Następnego dnia już mieszkaliśmy w naszym „mieszkanku”.
Z opuszczonego przez kuzynkę Halinę (córkę brata mamy) mieszkania, przenieśliśmy szafę, tapczan i parę innych rzeczy – było na czym spać. Byliśmy zmordowani i głodni, po chleb stało się w ogonku od 6 rano. Kupiliśmy nieco węgla, rąbankę do jedzenia i tak zwaną kozę – piecyk do gotowania i ogrzewania mieszkania. W parę dni potem przyszła wiadomość, że narzeczony Wandy, Piotr – nadleśniczy – został zamordowany przez Niemców. Rozpacz była ogromna.
W tym też czasie zjawiła się u nas niespodziewanie służąca naszych przyjaciół z Zelechowa. Szła piechotą przez Siedlce, odnalazła nas i odwiedziła. Dostała jakiś poczęstunek z obiadu, a potem powiedziała: nauczyłam się wróżyć z kart i chcę państwu powróżyć. Rodzicom wywróżyła, że cała rodzina przeżyje wojnę, że ojciec znowu będzie sędzią po wojnie, ale w innej miejscowości. Wandzie powiedziała, że będą kłopoty z jej mężem i będzie dwa razy mężatką. Mnie widziała w białym fartuchu. Przepowiedziała mi, że będę miał życie urozmaicone i wyjadę za granicę. Przyjęliśmy te wróżby z uśmiechem, ona podziękowała za poczęstunek i poszła do Zelechowa piechotą. Więcej o niej nie słyszałem. Często ją potem wspominałem, bo wszystkie jej wróżby się sprawdziły.
Od 1 października otwarto szkoły i byłem w liceum. Trwało to jednak krótko. Po 3 miesiącach – zarządzeniem gubernatora – dla Polaków były otwarte tylko szkoły podstawowe i zawodowe. Otwarto wówczas szkołą handlową – ekonomiczną 2. stopnia – coś w rodzaju liceum – jednak bez takich przedmiotów jak: język polski, historia, matematyka. Z tych przedmiotów zostały zorganizowane tajne kursy. Matematykę wykładał profesor Burczak, a język polski i historię prowadziło małżeństwo – nauczyciele z gimnazjum żeńskiego. Zajęcia te przenosiły się z miejsca na miejsce i trwały do końca sierpnia 1941 roku.
Otrzymałem maturę – pierwszą z kompletów. W tym czasie zaczęły się i narastały prześladowania ludności żydowskiej. Zaczęto organizować getto. Przyszła wiadomości z Warszawy, że na terenie uniwersytetu profesorowie medycyny zorganizowali szkołę Pomocniczego Personelu Sanitarnego w ramach przedwojennej szkoły masażu, prowadzonej przez profesora Zaorskiego. Zdecydowaliśmy się wraz z Tadeuszem Krzeskim – mym najbliższym przyjacielem, złożyć podanie o przyjęcie.
Pojechaliśmy do Warszawy. Zatrzymałem się u kuzynów na ulicy Szkolnej, ale czułam się źle i w nocy miałem gorączkę. Zostałem przyjęty do szkoły pod warunkiem, że zdam fizykę, chemię i biologię, których nie miałem w liceum. Wracając z Warszawy w pociągu mało nie zemdlałem, a do domu dotarłem, jak pijany. Okazało się, że mam 40° temperatury. Następnego dnia przyszedł lekarz i stwierdził, że mam tyfus plamisty. Powiedział, że śmierci jest około 10%, przepisał zastrzyki z kamfory i kofeiny „dla podtrzymania serca”, bo innych leków w tym czasie nie było. Choroba trwała 2 tygodnie, a ja byłem dosłownie nieprzytomny. Poprosiłem znajomego księdza o spowiedź, gdyż byłem przekonany, że umieram. Ból głowy był nieznośny. W 7. dniu choroby dostałem strasznego krwotoku z nosa, który samoistnie ustał, nim dr Piotrowski przyszedł. Byłem momentami nieprzytomny, widziałem światła na suficie, babcię – która zmarła 11 lat temu. Ojciec sprzedał na lekarstwa i zastrzyki piękny złoty zegarek z dewizką używany do smokingu na wielkie okazje (ciągle nie mogę go odżałować).
Wreszcie, po 14 dniach, temperatura spadła, ale długo to nie trwało, zaczęło boleć mnie udo, w które były dawane zastrzyki. Okazało się, że zrobił się głęboki ropień i zostałem przewieziony do szpitala. Następnego dnia przeprowadzono operację (mam do tej pory wielką bliznę). Leżałem w szpitalu około 10 dni. Po powrocie do domu byłem tak wyczerpany, że pierwszy spacer dookoła stołu, trzymając Wandę i Mamę za szyję, pokonałem prawie mdlejąc. Kiedy zobaczyłem się w lustrze zrobiło mi się jeszcze gorzej. Rekonwalescencja trwała około miesiąca.
Przyjechał z Warszawy Tadeusz Krzewski i opowiedział mi, jak wygląda sprawa ze studiami. Postanowiłem wyjechać z domu pod koniec października. Po wyjeździe do Warszawy zamieszkałem w domu dalekiego kuzyna mojej mamy, starego człowieka, który mieszka z synem. Jego syn – prawnik – pracował w składnicy węgla i codziennie w kieszeniach przynosił kawałki czarnego złota, którym paliło się w tak zwanym termonie przyczepionym do pieca. Jeden pokój był ogrzewany, inne były zamknięte na zimę.