– Kutyrba jestem – przedstawił się Witkowi. Widzi pan – jest taka rzecz – mam nad Wisłą piękny ośrodek z restauracją, przystanią i kortami i chcę tam zorganizować klub dla zagranicznych dyplomatów. Umowę z ambasadami mam podpisaną, wszystkie pozwolenia zatwierdzone i sprawa jest rozwojowa. Szukam kogoś kto by to wszystko poprowadził.
Zbigniew mówił, że pan jest fachowcem i widzę, że miał rację! Stuprocentową rację! Będzie pan miał wolną rękę, wtrącać się nie będę. Będzie pan szefem i zarządcą. Ludzi pan sobie dobierze według uznania. To co? Jak będzie?
To była duża sprawa i Witek trochę zaniemówił, ale odpowiedzi dać nie mógł, bo propozycja była nie z tej ziemi i mogła wszystko wywrócić do góry nogami.
Nalał więc dobrego jarzębiaczku do kieliszków i chociaż był na służbie, wypił z panem Kutyrbą i już miał powiedzieć, że musi się zastanowić, gdy wtem skóra mu ścierpła i nagle wydało mu się, że oto cofnął się w czasie!
Zobaczył major Irenę Kowalową z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych!
Kutyrba zauważył jego wzburzenie i myśląc, że jest wynikiem propozycji zaczął coś mówić, ale Witek nie słyszał go nawet. W głowie zaczęło mu szumieć, wspomnienia uderzyły jak fala i gwałtownie szukał pomysłu co robić. A piękna Irka, ubrana w obcisłą suknię, rzuciła mu szybkie spojrzenie, które było tyle porozumiewawcze co zapraszające i kuszące.
Po trzech dniach pracy, picia, obsługiwania weselnych gości, jeszcze picia, rozmów, pilnowania żeby wszystko było na miejscu i o czasie, dosłownie padał z nóg.
Tak jak w piosence:
„Bez jedzenia i bez spania
Byle było by co pić…”
Może zresztą niezupełnie tak, bo jedzenia była profuzja i doszło do tego, że niedojedzone bażanty rzucano pieskom. Przyjęcie odbywało się bowiem tak w domu jak i w ogromnym ogrodzie pełnym zacisznych alejek, altanek, figurynek, wodnych oczek i wodospadzików.
Sam dom pomieściłby bez żadnego problemu tych trzystu kilkadziesięciu weselników, ale pogoda była wspaniała, ogród kusił pięknem jesiennych kolorów, więc bawiono się wszędzie.
A gdy nadszedł wieczór i mrok skrył te altanki i zaciszne alejki, z różnych stron ogrodu, odezwały się ciche głosy, namiętne szepty, westchnienia i przytłumione okrzyki, które urywały się nagle jakby ktoś kładł uperfumowaną dłoń na ustach.
Trzy dni zabawy, żeby nie powiedzieć szaleństwa, w czasie których jedzono, pito, kochano się, spano i tańczono do upadłego.
„Ciamcialamcia twist” nowego zespołu Niebiesko-Czarni i „Let’s twist again” Chubby Checkera grano prawie non-stop. Wszyscy twistowali, dziewczyny kręciły biodrami kusząco, a szczególnie jedna, piękna Basia w oszałamiająco krótkiej mini, robiła na mężczyznach piorunujące wrażenie przez co burzyła porządek tańca.
W tym stanie rzeczy opuszczał gościnny majątek pana Zbigniewa, wynosząc dobrze zarobione pieniądze, wspomnienia, emocje i tematy do przemyślenia.
Zanim dojechał do Zacisza wiedział już jak powinien postąpić. Cały ten czas jednak, nie umiał i nie chciał wyrzucić z pamięci wzroku pięknej Ireny.
Gdzieś daleko – jak to się mówi – na tylnym palniku – wrzała myśl o króciutko ubranej, tańczącej Basi, ale to był tylko margines, który solennie obiecywał sobie wyplenić i zapomnieć o nim.
Wiele wskazywało na to, że dekada lat pięćdziesiątych, jak i cały okres powojenny, zakończył się dopiero w 1963 roku. Ten rok rozpoczynał nową epokę, której ton nadawała nowa muzyka, moda i styl zachowań.
Na ulicach pojawili się młodzi ludzie z długimi włosami, szerokie spódnice spięte w talii plastikowymi pasami zaczęły ustępować miejsca mini sukienkom i wszędzie słuchano piosenek Beatlesów. Gazety krzyczały wielkim głosem o rasistowskiej przemocy w Ameryce i wynosiły pod niebiosa popularnego Martina Kinga i jego mowę „I have a dream”.
W drugiej połowie roku świat osłupiał wobec zabójstwa amerykańskiego prezydenta, a zaraz potem zbudziła się krwawa zmora długoletniej wojny w Wietnamie.
To wszystko znaczyło nową erę. która spychała na dalszy plan wojenne wspomnienia i wszystko co się z nimi wiązało. Z całą pewnością nowa muzyka i rozpoczynająca się parada powstających zespołów, odgrywała w tym przemożną rolę.
Radia Luxembourg, które non stop nadawało najnowsze przeboje słuchali wszyscy! Nawet dziesięcioletnie już bliźniaki Bożenka i Andrzejek pośpiewywały najnowsze piosenki Beatlesów z ich płyty „Please Please Me” i znały nazwiska i imiona Wielkiej Czwórki długowłosych chłopców z Liverpool.
Wyglądało na to, że w rytm tych nowych piosenek, warszawskie inwestycje też uległy przyśpieszeniu, bo pojawiały się nowe osiedla, zaczęto budowę tak zwanej Ściany Wschodniej i otwarto nowoczesne dworce kolejki średnicowej w Śródmieściu, Powiślu i Ochocie.
Było weselej, nowocześniej i przez to muzyczne szaleństwo jakby bardziej „Zachodnio”.
Witek uczestniczył w tym tylko o tyle o ile, bo chociaż miał „zaledwie” czterdzieści cztery lata, to były to lata liczone podwójnie, a te spędzone w więzieniach, nawet potrójnie! Nie to żeby się czuł staro, ale nie była to już świeżość młodości. Każde picie odchorowywał ciężej niż kiedyś, nocna praca męczyła go coraz bardziej i w tym stanie rzeczy, podobnie jak cały świat 1963 roku, czuł, że potrzebna jest zmiana.
O ciekawej propozycji, złożonej mu przez pana Kutyrbę, myślał z coraz większym ożywieniem.
-Ostatecznie co mnie czeka tu gdzie teraz robię? – myślał. Ciągłe podawanie? Noszenie talerzy i kieliszków? Ciągła bieganina, nalewanie wina i pilnowanie czy gość jest zadowolony, czy nie? Jak długo tak można?
Zorientował się, że od jego przyjazdu do Warszawy i od pracy w cukierni pana Lardelliego, mijało dokładnie trzydzieści lat! Trzydzieści lat! Nie ulega kwestii, że patrząc na swoją rodzinę, dom i pracę, odczuwał pewną satysfakcję, ale jednocześnie czuł, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, i że „jeszcze nie wieczór”.
Miał jednak coraz wyraźniejszą pewność, że zbliżał się czas na zmianę i to zasadniczą.
Trzydniowe wesele w posiadłości „króla czosnku”, odsypiał prawie tydzień. To był maraton, który zwalił go z nóg. W myślach analizował to co widział i słyszał.
Spotkanie wyższego oficera MSW, major Ireny Kowalowej potwierdziło to, co w gruncie rzeczy wiedział od dawna, a mianowicie, że władza przenika wszystkie środowiska, wszędzie jest, węszy i śledzi. Przypomina wielooką i wielouszną mafię, która swoimi mackami dotyka wszystkiego. Jednocześnie, wtapiając się w różne kręgi spija z nich śmietankę i jak jakiś gigantyczny turkuć podjadek czy pijawka żywi się ich sokami.
Nie mógł zrozumieć, jak ta popaździernikowa, przez ludzi wybrana władza, potrafiła się tak szybko zdegenerować. Jedno wiedział na pewno, że tego świeżego entuzjazmu jesieni 1956-go roku nikt, nigdy nie będzie już umiał wskrzesić.
W międzyczasie mama Aniela dopięła swego i poprzez adwokata i swoje kontakty zdołała załatwić urzędową rejestrację małego Krzysia. Chrzciny w kościele Świętej Rodziny na Zaciszu odbyły się jednak tylko w gronie rodziny, a chrzestnymi byli naturalnie Zuza i Leon. Ten ostatni cały czas myszkował i w paru przypadkach wydawało mu się, że jest tuż, tuż rozwiązania zagadki Krzysia, ale po dokładniejszym sprawdzeniu trop się gubił.
W każdym razie Krzyś dostał nazwisko Korona, miał metrykę chrztu i został pełnoprawnym synem Reni i Witka. Wtedy też zdarzyła się zadziwiająca, prawie niewytłumaczalna z medycznego punktu widzenia, rzecz. Otóż parę dni po chrzcinach, gdy Krzyś baraszkował koło leżącej Marysi, dziewczynka poruszyła się dość wyraźnie, a nawet przewróciła na bok. Siedząca z boku Renia zaniemówiła! Nie mogła uwierzyć oczom, bo jak dotąd Marysia była zupełnie bezwładna. Po tym nieoczekiwanym ruchu, wróciła do jej poprzedniej pozycji, ale widać było, że jej ciałko nabrało jakby innej, zdrowszej barwy. Bladość zmieniła się w kolor różowy.
Wrażenie było tak silne, że Renia złapała dziecko na ręce i pobiegła do kuchni do mamy Anieli. Mały Krzyś podreptał za nią. Renia była tak podekscytowana, że tylko powtarzała:
-Rusza się! Rusza!!!
Mama Aniela, aż przysiadła z końcem fartucha w dłoni.
-Bogu niech będą dzięki! – westchnęła i z oczu polały się jej łzy jak groch.
Na razie jednak nic więcej nie nastąpiło, aż do następnego dnia, kiedy, rozgorączkowana Renia postanowiła powtórzyć scenę. Położyła oboje dzieci na rozłożonej na ziemi kołdrze i usiadła.
I znowu zdarzyło się to samo. W chwili gdy Krzyś bawił się koło Marysi, czasem ją dotykał, a czasem po prostu potrącał, dziewczynka wyraźnie się ożywiała. Może nie tak wyraźnie jak za pierwszym razem, ale widać było, że ruchy głowy i rąk.
Renia nie posiadała się z radości! Gdy Witek po nocnej pracy obudził się z przedpołudniowego snu, rzecz się powtórzyła i oboje dosłownie oszaleli z radości.
Było więcej niż oczywiste, że obecność Krzysia działa na małą dziewczynkę w niezwykły sposób. Postanowili więc powtarzać wspólne dziecięce zabawy, które dawały tak wspaniałe wyniki.
Ten temat przysłonił wszystko inne, ale Witek pamiętał jednak, że zbliża się termin dania odpowiedzi panu Kutyrbie, dlatego – jak to było w zwyczaju – wyjął z szafki butelkę wódki i powiedział do mamy Anieli:
-Mama usiądzie na chwilkę. Napijmy się.
Zmiana pracy, porzucenie Orbisu, ogromny interes, który obejmował nie tylko restaurację, ale zarząd całego ośrodka – wszystko to były decyzje, które mogły przerażać, ale nie Anielę. Lata interesów, handlu, lawirowania pomiędzy legalnym i nielegalnym uczyły, że ryzyko jest kluczem powodzenia i nie trzeba się go bać.
-Jeśli pytasz mnie synku o zdanie, to myślę, że powinieneś to wziąć – powiedziała po dłuższej przerwie. Trzeba to zrobić z głową, ale zrobić trzeba, bo taka okazja może się już nie powtórzyć.
I mając takie błogosławieństwo, Witek spotkał się z panem Kutyrbą i powiedział mu, że zgadza się objąć zarząd ośrodka nad Wisłą.
Pięć lat minęło jak z bicza trzasł i rok 1968 przywitał rodzinę w domu na Zaciszu, spokojem i niemalże dobrobytem, bo Witkowy interes szedł doskonale, goście byli więcej niż zadowoleni, a pan Kutyrba, szczęśliwy, że nie musi się angażować i kłopotać, liczył zyski, którymi uczciwie, zgodnie z umową, dzielił się z Witkiem.
A Witek faktycznie pracował jak na swoim, wszystkiego pilnował, wszędzie był i o wszystkim wiedział.