Dobiega końca kwiecień, a wraz z nim – drugi miesiąc bohaterskiej walki ze zbrodniczym koronawirusem, która wreszcie wzbudziła jaskółczy niepokój w sferach rządowych, początkowo zachwyconych możliwościami, jakie nieoczekiwanie otworzyła przed nimi epidemia. Zaniepokojenie wynika zaś z nadciągającej zapaści gospodarczej, której skutki mogą okazać się groźniejsze od epidemii.
W Polsce nie przebiega ona dramatycznie, zachorowało około 12 tysięcy osób, z czego ponad 500 zmarło, a ponad dwa tysiące wyzdrowiały. Tymczasem wskutek wyłączenia całych segmentów gospodarki szkody mogą być znacznie większe tym bardziej, że kraj nęka dotkliwa susza. Nie tylko nie było śniegu, ani deszczów, ale przed 50 laty przeprowadzone zostały na szeroką skalę melioracje, wskutek czego retencja spadła do 6 procent. Toteż rząd ogłosił program mający podnieść ten poziom do ponad 30 procent – ale to musi trochę potrwać, toteż oczekiwaniu na deszcz towarzyszą coraz częściej stosowne modły tym bardziej, że restrykcje dotyczące dopuszczalnej liczby osób na nabożeństwie wraz z “rozmrażaniem” gospodarki zostały złagodzone i teraz zamiast 5 osób, może być wiecej – z tym, że każdy musi mieć wokół siebie 15 metrów kwadratowych.
O ile do epidemii i towarzyszących jej restrykcji ludzie zaczynają się powoli przyzwyczajać, więc prawdopodobnie pojawi się pokusa, by je utrzymać nawet gdy epidemia się zakończy, o tyle polityczne przepychanki w miarę zbliżania się do 10 maja, nasilają się, niczym walka klasowa w miarę rozwoju socjalizmu. Z jednej strony obóz dobrej zmiany nie może pozbawić obywateli świętego prawa głosowania na Andrzeja Dudę, a z drugiej – obóz zdrady i zaprzaństwa robi wszystko, by dla “zdrowia Polaków” do tych wyborów nie dopuścić. To pokazuje kompletnie wyjałowienie tak zwanej “nieprzejednanej opozycji” z jakichkolwiek pomysłów na państwo i w rezultacie Naczelnik Państwa kręci również nimi. Gdyby tak któregoś dnia powiedział, że wybory powinny być przesunięte, to jestem pewien, że wtedy Koalicja Obywatelska stanęłaby na głowie, żeby je przeprowadzić 10 maja. W tej sytuacji za Wielką Nadzieję Białych został uznany pobożny poseł Jarosław Gowin. Wprowadził on do Sejmu swoją partię pod tytułem “Porozumienie” w liczbie 18 posłów – ale wszyscy oni kandydowali z list Zjednoczonej Prawicy i korzystali z aparatu wyborczego PiS. Kiedy się policzyli, uderzyło im to trochę do głowy i postawili się Naczelnikowi Państwa przy okazji ustawy o tzw. trzydziestokrotności, podejmując uchwałę, że nie będą jej popierali.
Naczelnik Państwa w tej sytuacji ustawę tę wycofał, ale prawdopodobnie podjął starania o przeciąganie posłów “Porozumienia” na jasną stronę Mocy. Władza dysponuje bowiem rozmaitymi przynętami, a do dobrego ludzie szybko się przyzwyczajają i myśl, że musieliby się tego wszystkiego wyrzec gwoli zrobienia przyjemności posłowi Budce i jego trzódce, wcale nie budzi w nich zachwytu. Tym bardziej, że jak ktoś już został posłem i zasmakował w konfiturach, to chciałby zostać nim drugi raz. Ale przecież nie z listy Porozumienia, które nie ma odpowiedniego aparatu wyborczego! A takim razie potrzebę dochowania wierności koalicyjnemu partnerowi, który przecież niczego im nie żałuje, odczuwać muszą tym silniej. Jestem pewien, że zasmuca to pobożnego posła Gowina, który obawia się, że jeśli tych kilkunastu kolegów nie podąży za nim, to nie tylko zostanie z fiutem w garści, ale i ośmieszy się do końca życia.
Tedy trwają narady, a “koncepcje” mnożą się, niczym w głowie Kukuńka. Pojawiły się dwie; pierwsza, o której wspominał Bogdan Borusewicz – że pobożny poseł Gowin mógłby nawet zostać premierem nowego rządu i druga – że może tylko marszałkiem Sejmu, “Niech mi chociaż dyferencjał dadzą!” – śpiewał przed laty Kazimierz Grześkowiak w piosence “Ważne to je, co je moje”.
Ale i to jest widłami na wodzie pisane, bo gdyby nawet połączyła się Koalicja Obywatelska z PSL-em, Lewicą i 18 posła Gowina, to i tak byłoby to tylko 231 posłów, a więc – kruchutka większość bezwzględna.
Tymczasem wydaje się, że przynajmniej trzej posłowie Porozumienia: Bielan, Żalek i świeżo mianowana na stanowisko wicepremiera pani Emilewicz, pragną dochować wierności Naczelnikowi Państwa, a być może to tylko wierzchołek góry lodowej, więc negocjacje się przeciągają. W takiej sytuacji Konfederacja ze swoimi 11 mandatami mogłaby stać się języczkiem u wagi. Pobożny poseł Gowin był już nawet u pana prezydenta Dudy. Czy się przymilał, czy go straszył – tajemnica to wielka, ale możliwe jest też i to drugie. Oto pomysł organizowania wyborów w maju potępił surowo Donald Tusk, który nawet nie chciał wypowiadać tego zaklęcia, w związku z czym posągowa pani Małgorzata Kidawa-Błońska sama nie wie, co myśli; wprawdzie powiedziała, że “rezygnuje” z udziału w wyborach, ale swojej kandydatury nie wycofała.
Za to niezawisły Sąd Najwyższy rozdokazywał się na całego i orzekł, że zablokowany w Senacie projekt nowelizacji kodeksu wyborczego, przewidujący głosowanie korespondencyjne dla wszystkich, w ogóle nie powinien być uchwalony. Najwyraźniej niezawisłym sędziom zaczyna przewracać się w głowach i w politycznym zacietrzewieniu zapominają, że ustawom, to oni “podlegają”, więc nie mają nic do gadania, czy jakaś ustawa “powinna” być uchwalona, czy nie. Tylko patrzeć, jak uchylą prawo grawitacji.
Z drugiej jednak strony, trwają przygotowania do korespondencyjnych wyborów na podstawie “lex Sasin”, to znaczy – zarządzeń wicepremiera i ministra aktywów państwowych Jacka Sasina, które znajdują się jednak w stanie lewitacji, bo nowelizacji na razie nie ma. Były szef PKW, pan Hamerliński, najwyraźniej zirytowany uznał, że to jest podstawa do stwierdzenia nieważności wyborów, z czego niezawisły Sąd Najwyższy z przyjemnością skorzysta. To się dopiero będzie radować Nasza Złota Pani, która ten chaos w naszym bantustanie najwyraźniej sobie wykalkulowała i właśnie dlatego zakazała Donaldu Tusku kandydowanie w tych wyborach. Niech się z tym wszystkim boryka kto inny, a kiedy już naród stęskni się za porządkiem, wszystko jedno jakim – to Donald Tusk, w roku 2025, na białym koniu uroczyście wjedzie do Pałacu Namiestnikowskiego.
Ale i Naczelnik Państwa też ma w zanadrzu Wunderwaffe. Jeśli wszystko inne zawiedzie, to rząd może ogłosić upragniony przez nieprzejednaną opozycję stan klęski żywiołowej.
Wtedy, na podstawie art. 228 ust. 7 konstytucji, nie mogą być przeprowadzone wybory prezydenta, nie tylko do odwołania tego stanu, ale i przez 90 dni po jego odwołaniu. Normalnie stan ten może on trwać 30 dni, ale może być przez Sejm przedłużony. I dopiero w tym kontekście łatwiej nam zrozumieć powściągliwość, z jaka minister zdrowia pan Szumowski wypowiada się na temat kulminacji i końca epidemii.
Z tym koronawirusem nic przecież nie wiadomo, więc taka epidemia może skończyć się, kiedy będzie trzeba, co pokazuje, że skoro nawet stany nadzwyczajne mogą przebiegać pod kontrolą, to cóż dopiero – stany zwyczajne?
Stanisław Michalkiewicz