Ośrodek, czy jak mówiono „Country Club”, leżał nad samą Wisłą, ale dostęp do wody był dość uciążliwy, bo z wysokiej skarpy do rzeki, prowadziła tylko jedna, wąska droga. Na samym dole była mini przystań z łódkami i kajakami.
Samo miejsce było rozległym, starym parkiem, porosłym wiekowymi dębami i wysokimi świerkami. Były tam dwa korty tenisowe, garaże, magazyn, a przede wszystkim duży pawilon restauracyjny wraz z obszernym barem i zapleczem kuchennym. Pod dębami było też miejsce na dodatkowe stoliki pod prowizorycznym dachem, którego używano w gorące letnie wieczory, gdy organizowano pieczenie prosiaków na rożnie, czyjeś urodziny czy jakieś inne święto. Stoliki otaczały duży drewniany podest do tańczenia. Nieco z boku było podium dla orkiestry.
Miejsca było dużo i pan Kutyrba napomknął kiedyś o budowie mini-golfu, a może nawet o budynku dla gry squash, ale to już były bardziej dalekosiężne plany.
Całość była solidnie ogrodzona i otwarta jedynie dla członków klubu, a członkami byli pracownicy placówek dyplomatycznych akredytowanych w Polsce, pracownicy zagranicznych przedstawicielstw handlowych oraz firm realizujących w Polsce kontrakty przemysłowe i budowlane.
Dla Witka i zatrudnionych tu osób możliwości dodatkowego zarobku było bez liku, bo tak w restauracji jak i w barze, przyjmowano każdą walutę, napiwki były doskonałe, a przede wszystkim personel miał dostęp do atrakcyjnych towarów, które mógł kupować poniżej ceny rynkowej.
Zaopatrzenie w alkohole i papierosy przychodziło z ambasad, a resztę Witek wyszukiwał na bazarach i od badylarzy. Wszystko doskonałej jakości, świeże i następnie po mistrzowsku przygotowane przez kucharza, który miał prawdziwy kulinarny dar. Jego pstrągi podawane z migdałami, były szlagierem każdego przyjęcie i goście nie mogli się ich nachwalić.
W domu dzieci rosły jak na drożdżach. Najstarsze Bożenka, Andrzejek i Romcio mieli już po piętnaście lat i chodzili do liceum, młodsi – trzynastoletni Joasia i Tomcio akurat kończyli podstawówkę, a najmłodszy, siedmioletni Krzyś zaczął właśnie pierwszą klasę i cierpiał nad tym srodze, bo chodzenie do szkoły odrywało go od Marysi, z którą najbardziej lubił przebywać. Bardzo szybko zorientował się, że jego obecność działa na Marysię niezwykle pozytywnie. W jego obecności Marysia zmieniała się jak pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Uśmiechała się wyraźnie, próbowała mówić, a nawet dość swobodnie poruszała niewładnymi przedtem rękami.
Krzyś był dla niej jak ożywczy łyk wody na pustyni, jak świeży oddech w chmurze dymu, jak kromka chleba w głodny dzień. Co jednak było najwspanialsze to to, że sam Krzyś chciał z nią przebywać. Nie wyrywał się na dwór, do piłki, kolegów czy telewizji, ale wolał być z nią. Cały czas.
Witkowie zdążyli się dorobić telewizora i nie tylko, bo przed domem stało najnowsze cudo polskiej motoryzacji – Polski Fiat! Witek dostał go z pierwszej serii i co tu ukrywać, dostał „po znajomości”, bo pan Kutyrba znał wielu wpływowych ludzi, a tym których cenił i lubił – a Witek należał do nich w pierwszym rzędzie – potrafił okazać swoją wdzięczność.
Fiat był dla rodziny, ale w pracy Witek używał samochodu angielskiej ambasady Forda Transit mogącego pomieścić kilkanaście osób, albo spełniać rolę samochodu dostawczego.
Wysłużona „warszawa”, wraz ze starym motocyklem, była już „na emeryturze”, pod opieką Andrzejka, który przepadał za mechanicznym dłubaniem
Marcowy bunt studentów 68-go, obszedł ich tylko o tyle, że dzieci przybiegły ze szkoły całe w wypiekach, a Andrzejek rwał się żeby jechać do Śródmieścia i zobaczyć co się dzieje. Renia wybiła mu to z głowy, bo czas był niebezpieczny, milicja szalała, a wobec młodych ludzi nie miała pobłażania. Andrzejek był wyrośnięty ponad wiek, łatwo mógł być wzięty za studenta i nim by się komuś wylegitymował mógłby dostać pałką, a nawet wylądować w kryminale. Akurat o to było nadzwyczaj łatwo, bo władza nie żartowała.
Trochę później zaczął się dziwny okres wyjazdów tych, którzy byli lub uważali się za Żydów i władze udzielały im od ręki zgody na wyjazd. Wtedy też, któregoś dnia ukazała się w gazetach notatka, że z Uniwersytetu został zwolniony profesor Jerzy Kotwicz i wraz z żoną Józefą udał się na emigrację.
Witek zmartwiał. Nic nie mówiąc podał gazetę mamie Anieli.
-Pamięta mama Ziutkę? Tą z Powstania?
Aniela zwróciła na niego pytajacy wzrok.
-Jakbym mogła zapomnieć. To było jeszcze przed Elzą. Zostawiła cię dla jakiegoś jej dawnego kolegi, czy tak?
– Jakie „zostawiła”?! Co też mama mówi! Rozstaliśmy się i już, ale prawdą jest, że poszła z tym Jurkiem i razem byli na uniwerku. Ktoś, gdzieś mówił, że to podobnież on nagadał wtedy na mnie i o tym ruskim sołdacie co go w 45-tym, w Sochaczewie do piwnicy wrzuciłem… Kosztowało mnie to sześć lat…Kotwicz, Kotwicz…Tak lubił władzę ludową, a teraz wyjeżdża. Słyszał to kto?
-Mówię ci Wiciu, że parszywe czasy nastały – mówię ci – parszywe!
Każdy dzień przynosił jakieś informacje o nowych zwolnieniach, wyjazdach na emigracje, a przede wszystkim zmianach na stanowiskach.
Po Warszawie, krążyły uporczywe plotki, że Moczar ma być pierwszym sekretarzem, że do centralnych władz wraca Osóbka-Morawski, że wyrzucono z partii Zambrowskiego i różne inne, które wskazywały na to, że jak mówiła Aniela – wilki zaczęły się same zagryzać.
Krótka, prasowa notatka o wyjeździe profesora Kotwicza z żoną sprawiła, że Witek uważniej przeglądał „Życie Warszawy” i „Trybunę” w poszukiwaniu jakichś innych smakowitych informacji i nie przeliczył się, bo jednego dnia, ujrzał kolejną wieść, która przypomniała mu dawne czasy.
„Pułkownik Edward Postur, został nominowany na stanowisko dyrektora departamentu… w resorcie spraw wewnętrznych. Dotychczasowy dyrektor, podpułkownik Irena Kowal, została przeniesiona w stan spoczynku”.
Witek podszedł do kredensu i wyciągnął butelkę soplicy.
-Napije się mama?
-A co jest Wiciunia?
-Nic mamusiu nie jest. Nic a nic. Tak mi się tylko wydaje, że warto się napić…
-No, jak mówisz, że warto, to polej!
I wypili. Ze smakiem.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że ten 1968 rok był burzliwym czasem wydarzeń, niepokojów, a nawet dziejowych tragedii, wobec których polski Marzec mógł się wydawać blado. Przede wszystkim wojna w Wietnamie postępowała krwawym, napalmem znaczonym, szlakiem i jak monstrualny potwór pochłaniała codziennie tysiące ofiar. Zaraz potem gwałtowne bunty studentów w Paryżu doprowadziły do ustąpienia de Gaulle’a, który przyznał, że „należy do przeszłości” i musi odejść.
Potem nastąpiła tragedia czechosłowacka, udział polskich wojsk w inwazji na bratni kraj i ciężki, moralny kac, który po tym nastąpił.
Wszystkie te wydarzenia były ważne, ale wobec codziennego, polskiego życia spadały jakby na drugi plan, bowiem na pierwszym było utrzymanie rodzin i „chleb na stole”, a z tym było gorzej i gorzej. Wyglądało na to, że komunistyczne centralne planowanie nie radzi sobie z gospodarką i zamiast obiecywanego dobrobytu, cały czas występują jakieś nieoczekiwane trudności.
W tym stanie rzeczy, Witek znalazł się w prawdziwie rajskiej enklawie zachodniego dobrobytu i nie mógł się nachwalić decyzji, którą pod namową mamy Anieli, podjął.
-Marnie bym teraz wyglądał na orbisowskiej posadzie – mówił do Reni. Dzięki Bogu, że się wtedy zdecydowałem!
Starał się więc ze wszystkich sił, żeby jego Country Club działał bez zarzutu i ku zadowoleniu członków.
Nie miał żadnych złudzeń co do tego, że gdzieś, wśród nich mogą się kręcić ukryci bezpieczniacy, a raczej ktoś kto z nimi pracuje, ale na to już żadnego wpływu nie miał i o tych swoich podejrzeniach nie chciał ani myśleć, ani tym bardziej mówić. Nic by to zresztą nie zmieniło, bo chociaż cały teren Klubu był chroniony dyplomatycznym immunitetem, to przecież i tak wywiad wiedział jak do niego dotrzeć.
Siedmioro dzieci, Renia, mama Aniela, Fonso i on sam, to była niezgorsza gromadka do wyżywienia i ubrania, ale dzięki możliwościom, które dawała ta trochę niezwykła praca, sprawy stały dobrze, a nawet bardzo dobrze. Faktem jednak było, że interes był bardzo wymagający i bywały chwile, że Witek prawie ustawał.
Przede wszystkim musiał mieć na wszystko baczne oko, bo to był gotówkowy interes, żywy pieniądz brzęczał w kasie, zagraniczny alkohol lał się strumieniami, kartony amerykańskich papierosów i pudełka cygar leżały niezamknięte i to wszystko kusiło. Wobec wszechobecnego ubóstwa i szarości, taki błysk Zachodu i kolorów kapitalistycznego świata kusił podwójnie, a może nawet potrójnie, a ludzka odporność ma przecież swoje granice.
Personel był sprawdzony, przebadany i przekontrolowany, ale kto to może wiedzieć? Płacony był dobrze, co jakiś czas dostawał rozmaite prezenty w postaci butelek whisky czy wódki, ale pokus było aż nadto wiele. Zdarzało się więc od czasu do czasu, że ktoś nie wytrzymał i z tego „zachodniego bogactwa” uszczknął coś dla siebie.
Witek bał się tego panicznie i winnego wyrzucał na zbity pysk, ale drżał, że sprawy dojdą do pana Kutyrby, albo jeszcze gorzej – do szefów z ambasady.
Klubowe przyjęcia przeciągały się długo w noc, ale ich zakończenie nie było końcem pracy dla Witka. Musiał przecież wszystko pozamykać, sprawdzić i dopiąć na ostatni guzik.
I najgorsze w tym było to, że w gruncie rzeczy nikomu nie ufał, ale nie dlatego, żeby nie miał uczciwych ludzi, na których mógłby zrzucić część obowiązków. Nie dlatego!
Ta jego niemożność brała się z osobistego braku zaufania do podległego personelu. Zdarzające się, od czasu do czasu, małe nieuczciwości potęgowały u niego pewność, że nikomu nie może wierzyć.
Mama Aniela widziała tę jego „ułomność” i kręciła z dezaprobatą głową.
-Wykończysz się Wiciunia! Wykończysz na amen! W takim interesie jak twój, nie możesz robić wszystkiego i zawsze. Musisz oddać część roboty innym. Boisz się, ze będą kraść? Że ci ukradną tę puszkę kawy, albo flaszkę gorzały? Jak ty się tego boisz, to znaczy że nie nadajesz się do tej roboty. Ostatecznie taki interes nie jest dla każdego.
Takie uwagi mamy Anieli piekły go do jak dotknięcie rozżarzonym żelazem, ale przyznawał jej rację, bo czuł, że pracy po kilkanaście godzin dziennie, i braku snu na dłuższą metę nikt nie wytrzyma. Żeby zaoszczędzić dla siebie trochę czasu zostawał w Klubie na noce, gdzie miał w swoim biurze łóżko, ale co to było za rozwiązanie?!