Jeszcze przed tygodniem cały nasz nieszczęśliwy kraj zastygł w oczekiwaniu, co przyniesie najbliższa przyszłość. Oczekiwania krążyły wokół pobożnego posła Jarosława Gowina, który sprzeciwił się drugiemu, Jeszcze Ważniejszemu, a właściwie nie tyle “jeszcze Ważniejszemu”, tylko po prostu Najważniejszemu Jarosławowi w sprawie wyborów prezydenckich.
Obudziło to wielkie nadzieje, zwłaszcza Wielce Czcigodnego posła Pupki, który – jak się okazało – prawdopodobnie był wynalazcą posągowej pani Małgorzaty Kidawy-Błońskiej jako kandydatki na prezydenta w tegorocznych wyborach prezydenckich.
Konieczność znalezienia jakiegoś kandydata w miejsce Donalda Tuska, któremu Nasza Złota Pani zabroniła kandydowania w tych wyborach, najwyraźniej skłoniła posła Pupkę do wysunięcia tej kandydatury zastępczej, za którą przemawiały pozory racjonalności.
Rzecz w tym, że posągowa pani Małgorzata zebrała w Warszawie podczas wyborów parlamentarnych ponad 400 tysięcy głosów. Ale to był jedynie pozór racjonalności, bo posągowa pani uzyskała te głosy tylko, a przynajmniej przede wszystkim dlatego, że te wybory, zwłaszcza w Warszawie, miały charakter plebiscytowy: za Kaczyńskim, czy przeciwko niemu, więc gdyby nawet przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu jakiś współczesny Kaligula wystawił kandydaturę swego konia Incitatusa, to i on dostałby pewnie 400 tysięcy głosów. Kiedy jednak posągowa pani zaczęła przemawiać własnym słowami, czar prysnął w jednej chwili i jej notowania zaczęły pikować w dół, aż osiągnęły poziom błędu statystycznego.
W tym samym czasie, dzięki epidemii zbrodniczego koronawirusa, zaczęły rosnąć notowania prezydenta Andrzeja Dudy, które poszybowały niemal do 60 procent, co stwarzało nadzieję, że wygra on w pierwszej turze – ale pod warunkiem, że wybory odbędą się właśnie teraz, najlepiej 10 maja.
Stąd też Najważniejszy Jarosław bardzo na ten właśnie termin nalegał, nie bez słuszności obawiając się, że jeśli zostaną przesunięte, na przykład do sierpnia, kiedy to zaczną objawiać się ekonomiczne skutki rządowych restrykcji epidemicznych, to sytuacja może się odwrócić. Nie do tego stopnia, by prezydent Duda nie przedostał się do drugiej tury, bo na pewno by się przedostał, ale w drugiej turze spotkałby się prawdopodobnie z Szymonem Hołownią, który wysforował się na drugie miejsce w sondażach, a przede wszystkim – którego popierają i Amerykanie i stare kiejkuty i bezpieczniacy – a wtedy rysuje się groźba, że nieprzejednana opozycja, czyli obóz zdrady zaprzaństwa poprze kandydaturę Szymona Hołowni, więc trudno powiedzieć, kto by wówczas wygrał.
Nawiasem mówiąc, ta kombinacja jest całkowicie zgodna ze spiżową uwagą klasyka demokracji Józefa Stalina, że w demokracji sprawą najważniejszą – jeszcze ważniejszą od liczenia głosów – jest przygotowanie wyborcom prawidłowej alternatywy. A alternatywa jest prawidłowa wtedy, gdy bez względu na to, kto wybory wygra – będą one wygrane. Z tego punktu widzenia kandydatura Szymona Hołowni jest nawet lepsza od kandydatury pana prezydenta Dudy, bo pan Hołownia nie tylko nie ośmieli się usiąść w obecności starszych i mądrzejszych, ale będzie się ich słuchał w stopniu jeszcze większym, niż pan prezydent.
Zatem – periculum in mora – i właśnie dlatego pobożny poseł Jarosław Gowin uznał, że może sprzeciwić się Najważniejszemu Jarosławowi – że jeśli ten nie zgodzi się na przesunięcie terminu wyborów, to jego partia nie poprze w Sejmie nowelizacji kodeksu wyborczego, którą Senat, po 30-dniowej obstrukcji, odrzucił.
Wprawdzie Najważniejszemu Jarosławowi udało się wyłuskać z partii pobożnego posła Gowina co najmniej trzech, a być może nawet pięciu posłów, ale nawet w tej sytuacji rząd nie miałby większości. Toteż obydwaj Jarosławowie negocjowali i negocjowali, aż rządowa telewizja zaczęła już pobożnego posła Gowina brać pod obcasy, może nie aż tak, jak na przykład posłów Konfederacji, którzy, jako ruscy agenci, którym śmierdzą onuce, są jeszcze gorsi nawet od posła Pupki, czy posła Łajzy, niemniej jednak ostatnie słowo nie zostało przecież powiedziane, więc nie było pewności, że w najgorszym razie może się okazać, że pobożny poseł Jarosław też nosi śmierdzące onuce.
Najwyraźniej pobożny poseł Gowin poczuł pismo nosem i poszedł z Najważniejszym Jarosławem na kompromis, to znaczy – dogadał się z nim, jak Jarosław z Jarosławem, że wybory zostaną przesunięte, bo niezawisły Sąd Najwyższy orzeknie, że te, które 10 maja się nie odbyły, były “nieważne”. Tak też i ogłoszono całemu ludowi, w następstwie czego koledzy pobożnego posła Gowina głosowali za odrzuceniem uchwały Senatu, co oznaczało przyjęcie nowelizacji kodeksu wyborczego. Rzecz w tym, że w tym momencie zorganizowanie wyborów 10 maja stało się praktycznie niemożliwe – no i dlatego obydwaj Jarosławowie zdecydowali, że Sąd Najwyższy orzeknie ich “nieważność”.
Ale pani sędzia Lemańska, przewodnicząca Izby Kontroli Nadzwyczajnej SN, słysząc to, nie posiadała się ze zdumienia, skąd Obydwaj Jarosławowie już wiedzą, jak Sąd Najwyższy orzeknie w tej sprawie, skoro sędziowie w Sądzie Najwyższym są jeszcze niezawiślejsi, niż gdzie indziej?
Dodatkową komplikację przynosił też art. 129 ust. 1 konstytucji, stanowiący, że Sąd Najwyższy stwierdza “ważność wyboru prezydenta Rzeczypospolitej”, Żeby tedy mógł stwierdzić ważność, albo i nieważność, to najpierw jakiś wybór musiałby się dokonać, a skoro się nie dokonał, to i Sąd Najwyższy nie ma przedmiotu jakiegokolwiek “stwierdzania”.
Okazało się, że Naczelnik Państwa znowu zaplątał się we własne nogi, a żeby ten węzeł gordyjski rozplątać, w sukurs pośpieszyła Państwowa Komisja Wyborcza podejmując uchwałę, że 10 maja brak było możliwości głosowania na kandydatów, ponieważ kandydatów nie było.
Co prawda kilka dni wcześniej cała Polska mogła obejrzeć w rządowej telewizji debatę z udziałem 10 kandydatów, ale cóż; PKW najwyraźniej chciała w ten sposób oddać przysługę, jeśli nawet nie Polsce, to przynajmniej – Najważniejszemu Jarosławowi. Ale to zaplątanie się we własne nogi musiało zirytować Naczelnika Państwa, toteż wrócił do “koncepcji” wyborów majowych, tyle że albo 17-go, albo 23-go maja. Konkretnie miała to ogłosić pani marszałek Sejmu Elżbieta Witek, ale jak dotąd jeszcze nie wie, co myśli, bo nie wiadomo, co będzie, zwłaszcza jeśli pobożny poseł Gowin, zorientowawszy się, że Naczelnik Państwa swoim zwyczajem go wyrolował, znowu zacznie mu się stawiać.
Tymczasem klub Zjednoczonej Prawicy, czyli PiS z satelitami, 12 maja złożył autopoprawkę do własnej nowelizacji kodeksu wyborczego, przewidującą wybory mieszane, to znaczy – korespondencyjne, albo osobiste. W chwili, gdy to piszę, trwa w Sejmie debata, a wszystko znowu zależy od tego, jak zachowają się koledzy Jarosława Mniejszego, czyli pobożnego posła Gowina.
Tymczasem prawdziwy spektakl nieudolności wynikającej z politycznego zacietrzewienia przedstawił niezawisły Sąd Najwyższy, Pełniący obowiązki Pierwszego Prezesa tego Sądu prof. Kamil Zaradkiewicz zwołał był Zgromadzenie Ogólne sędziów, żeby wybrało spośród siebie 5 kandydatów na stanowisko Pierwszego Prezesa, spośród których pan prezydent wybierze na to stanowisko jakiegoś swojego faworyta. Odpowiednie quorum nawet się zebrało, ale przez kilka dni nie potrafiło wybrać nawet komisji skrutacyjnej, co, pokazuje, że sędziowie nie tylko znają, ale podzielają spiżowe spostrzeżenie klasyka demokracji Józefa Stalina, że ważniejsze od tego, kto, głosuje, jest to, kto liczy głosy. W tej sytuacji pan prof. Zaradkiewicz sam wybrał członków tej komisji, ale praworządni sędziowie uznali, że to przestępstwo, zbrodnia niesłychana, więc kotłowanina trwa w najlepsze. Jak tak dalej pójdzie, to poczynając od Sądu Najwyższego, wszyscy sędziowie wyaresztują się wzajemnie i w ten sposób może dojść do tzw. opcji zerowej. Na widok tego że Sąd Najwyższy przez tyle dni nie może poradzić sobie z tak w końcu prostą czynnością, jak wybór spośród siebie 5 kandydatów na Pierwszego Prezesa, nikt nie może się już dziwić katastrofalnej sytuacji w polskim wymiarze sprawiedliwości, bo – jak wiadomo – ryba psuje się od głowy, a przeraźliwy smród tego rozkładu bije aż pod nozdrza Najwyższego.
Stanisław Michalkiewicz