W końcu wybrałam się do sklepu! Od czasu epidemii rzadko wychodzę do sklepu.
Do tej pory byłam cztery razy. Najwyższy więc czas, żeby się gdzieś wybrać. To taka nowa forma atrakcji – pójście na zakupy. Okazja akurat się nadarzyła, bo za nic nie mogłam dodzwonić się po dostarczenie lekarstw do domu. Nie mogłam przedrzeć się przez telefonową dżunglę opcji. Automatycznie zamówiłam lekarstwa, więc wiedziałam kiedy będą do odebrania, ale przeskoku na opcję z dostawą do domu nie było. Więc co miałam zrobić? Albo kogoś posłać, albo pójść osobiście. No takiej okazji na rozrywkę nie przepuszczę. W określonym dniu i określonej godzinie, po starannym podszykowaniu się (i stroje, i podmalowanie) udałam się do apteki w Shoppers Drug Mart, przy 125 the Queensway. Lekarstwa odebrałam bez problemów, natomiast w żaden sposób nie mogłam się dogadać z aptekarką wydającą mi moje leki w jaki sposób zamawiać dostawę do domu. To było trochę tak (tylko oczywiście po angielsku):
– Przepraszam, chciałabym poprosić o dostawę leków do domu, tak jak poprzednio.
– Hmm? – rzucono mi zdziwione, jakby nieprzyjazne spojrzenie spotęgowane dzielącą nas szybą, która ma nas oddzielać od wirusów, a nie od komunikacji.
– Chciałabym prosić o dostawę leków do domu. Proszę mi powiedzieć jak to załatwić?
– Hmm? – potraktowano mnie poirytowanym mruknięciem. Nie rozumie, czy co? Nie poddawałam się jednak, w końcu nauki pobierałam od mistrzów złego zachowania w obsłudze klienta w PRL-u.
– Następnym razem chcę skorzystać z dostaw do domu.
– Następny raz to będzie za miesiąc, to już pewnie obostrzenia się skończą.
– Ale ja chciałam poprosić o dostawy do domu – nie dawałam za wygraną.
Nagle, zrobiłam się niewidzialna. Wyraźnie poirytowana mną farmaceutka zaczęła załatwiać następną osobę stojącą dwa metry za mną. Poddałam się. Niby zarządzenie jest, aby dostarczać leki do domów, ale wykonania nie ma. I ani premier Ontario, and minister zdrowia w jego rządzie o niedociągnięciach nie wiedzą. A jak im spróbuję powiedzieć, to i tak nie dadzą mi wiary, bo apteka jest na liście tych, co dostarczają do domu. Niektórym i niekiedy.
Na poprawę humoru, postanowiłam sobie ‘coś’ kupić. Na przykład jakąś odżywkę do włosów (u nas nazywaną ‘hair conditioner’), po której całe moje życie odmieni się na lepsze, bo tak zapewniają mnie reklamy. Ach, dam się nabrać jeszcze raz. Poszłam do odpowiedniej alejkl, gdzie odżywek do włosów było od liku. Swoim zwyczajem zaczęłam szukać takich ze zniżką, na wyprzedaży (on sale). Ale nic ‘on sale’ nie było. Nie było też żadnych promocji. Zaczęłam sprawdzać ceny. Ale… Nie było nic poniżej $10 CAD (cena plus 13% podatek od sprzedaży). Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Przetarłam okulary, ale ceny zostały tak samo wysokie. Te odżywki musiały tak podrożeć w czasie pandemii. A tu ludzie nie pracują, mają coraz mniej pieniędzy, a towary coraz droższe – tak generalnie. Z odżywki zrezygnowałam. Wrócę do stosowanej przez moją babcię metody spłukiwania włosów wodą z sokiem z cytryny (można zastąpić wodą z octem). A do domu wróciłam i tak w dobrym humorze. Jak to czasem niewiele nam potrzeba. Takie głupie wyjście do apteki po lekarstwa, nawet bez kupienia odżywki do włosów na poprawę humoru, i tak poprawia nam nastrój.