W konspiracyjnym środowisku nikt nie będzie się długo zastanawiał.
-Co robić, co robić? – myślał gorączkowo – i aż spocił się ze strachu jak ruda mysz i sam nie wiedział co począć. Przyszła mu do głowy myśl, żeby po prostu nie wspominać o pułkowniku i powiedzieć jedynie, że jest śledzony, ale takie rozwiązanie też wykluczyłoby go na zawsze z konspiracji.
Jechał taksówką, a jego emocje doprowadzały go na skraj szaleństwa, bo z sytuacji w której się znalazł nie widział dobrego rozwiązania.
Ostatecznie zrobił to co w takich przypadkach zazwyczaj ludzie robią. Poszedł na żywioł. Głupie to było i dziecinne, ale czasu nie było i wolał stracić dobre imię niż narazić kolegów.
I rzeczywiście zdążył ich uprzedzić, nikogo nie aresztowano, ale powielacze, cenny zapas papieru i wiele wydrukowanych już egzemplarzy, przepadły.
To było cztery dni po pogrzebie Witka i trudno było przenieść wszystko do innego miejsca. Tym bardziej, że tego miejsca nie było.
Obawy Romka sprawdziły się do do joty. W rozmowach i kontaktach z kolegami zaczął odczuwać rezerwę, a nawet pewien chłód.
Tymczasem nadszedł rok 1977, a wraz z nim parę milowych wydarzeń w życiu Domu na Zaciszu.
Po pierwsze Joasia urodziła czarnowłosą i czarnooką córeczkę Olę i trzeba powiedzieć, że na całym Bożym świecie nie było chyba nigdy śliczniejszego dziecka. Cygańską krew babci Elzy czuło się tak namacalnie, że stary Fonso już nad kołyską zaczął coś mamrotać po cygańsku.
Cerę miała jak dojrzała brzoskwinia, ciemnozłotą, dużo pięknie kręconych, czarnych włosków, no i wspaniałe, „pływające” oczy, które mogły być oczami dziadka Witka.
Pomimo panującej żałoby młoda para postanowiła wziąć cichutki ślub, żeby dziecko urodziło się „z prawego łoża”.
W październiku natomiast, po zakończeniu rocznej żałoby po śmierci Witka, na ślubny kobierzec wstąpił drugi syn Koronów – Andrzej. To weselisko, nie tylko nie było „cichutkie”, ale co się zowie huczne, śpiewające i tańczące. Dla uczczenia pamięci ojca wyprawiono je w Grandzie na Kruczej, gdzie jego dawni koledzy przeszli samych siebie w przygotowaniu i obsłudze.
Był więc na wejście młodej pary bochen chleba z solą i dwa oszronione kieliszki zamrożonej wódki „Luksusowej”, o której niektórzy mówią, że jest najlepsza na świecie. Były wykwintne przystaweczki, najpierw na zimno – węgorzyk, sielawki, łosoś, a także czarny, gruboziarnisty kawior na grzankach. Był krem z bakłażanów, ryby, dziczyzna, pieczyste i tak dalej, i tak dalej, a do tego różne wina, stosowne do każdego dania, czego tak po prawdzie nie trzymano się zbyt kurczowo, bo to było przecież polskie wesele, więc królowała wódeczka, która od samego początku cieszyła się największym powodzeniem.
Kasia wyglądała wspaniale, goście w większości byli młodzi i zabawa trwała do białego rana.
A gdy na sam koniec orkiestra zagrała „Annę”, tańczący wpadli w tak sentymentalną ekstazę, że namiętnemu całowaniu się nie było końca, a niektóre pary nie wytrzymując napięcia przeniosły się do zarezerwowanych wcześniej pokoi.
Romek cierpiał jak potępieniec, bo pierwszy raz w jego konspiracyjnej działalności czuł, że koledzy mu nie ufają, na jego widok rozmowy milkną, i że po prostu jest niechciany.
Przy próbach nawiązania kontaktu z nowopowstałym Komitetem Obrony Robotników, spotkał się z daleko idącą rezerwą. Cierpiał, bo w tę wydawniczą pracę włożył serce i dużo wysiłku i inwencji i po prawie sześciu latach uważał się niemal za weterana. Zdawał sobie jednak dobrze sprawę z tego, że w sytuacji gdy w każdej chwili można się było spodziewać aresztowania, wszyscy byli super ostrożni, a nawet przewrażliwieni na punkcie jakiegokolwiek przecieku informacji do organów ścigania.
Doszło do tego, że cała rzecz zaczęła mu się odbijać na zdrowiu, przestał spać, jadł mało i sam się męczył i katował.
Zaczął przemyśliwać czy nie powinien po prostu zostawić tego wszystkiego i zabrać się na serio za robienie doktoratu, bo w pracy był doceniany. Jego naprawdę imponująca znajomość języków była zauważana. Chciał ją rozwijać, ale zdawał sobie sprawę, że musi to robić w kraju danego języka.
-Żebym mógł pojechać do Anglii, Francji czy Niemiec – marzył.
-Żebym mógł dostać chociaż paromiesięczny staż na Zachodzie – myślał. Jego kwalifikacje i tempo zawodowego rozwoju nabrałoby przyśpieszenia i nowych możliwości.
Nie myślał o ucieczce, ale w głębi swoje opozycyjnej duszy wiedział, że jak już tam będzie to nie spocznie aż odwiedzi redakcję Kultury Paryskiej w Maison-Laffitte, spotka się z panem Giedroyciem, pooddycha powietrzem Instytutu i zobaczy jak wygląda Ojczyzna widziana z tamtej strony.
Wiedział, że będąc w Niemczech nie spocznie, aż odwiedzi Radio Wolna Europa, pozna panów Jeziorańskiego, Michałowskiego i innych i posłucha ich na żywo.
Te zamierzenia były naiwne, niegodne „starego konspiratora” za jakiego się uważał, ale były silniejsze od niego. Zdawał sobie sprawę, że wizyty w tych miejscach nie przeszłyby niezauważone i że po powrocie do Polski musiałby odpowiedzieć na bardzo wnikliwe i kłopotliwe pytania, które mogłyby się zakończyć więzieniem, ale nic na to nie mógł poradzić.
Myśl o zobaczeniu tych ośrodków antykomunistycznej myśli była silniejsza niż jego instynkt zachowawczy.
Na razie jednak mógł sobie tylko pomarzyć, bo już dwa jego podania o wyjazd zostały przez kierownictwo odrzucone, a raz nawet został wezwany do sekretarza Podstawowej Organizacji Partyjnej na „rozmowę”, w czasie której musiał odpowiedzieć na pytanie „dlaczego właściwie tak bardzo chce jechać na Zachód”?
Zwalisty sekretarz, o nieprzyjemnej twarzy, proponował jechać raczej do Związku Radzieckiego w celu głębszego poznania języka rosyjskiego.
Romek nie bardzo wiedział jak szlifowanie angielskiego czy francuskiego ma się do pogłębiania znajomości rosyjskiego, ale propozycję przyjął, do ZSRR pojechał i trzeba przyznać, że spędził tam bardzo miłe dwa miesiące.
Ten wyjazd miał jednak tę ułomność, że gdy po powrocie składał podanie o wyjazd na Zachód spotkał się z odpowiedzią, że przecież był już za granicą, więc niech się uspokoi i pozwoli wyjechać innym!
Musiał nad nim jednak czuwać jego dobry Anioł Stróż, bo parę tygodni przed końcem 1977 roku dostał nagle wezwany do szefa. Od pogrzebu jego przybranego ojca i od wpadki z drukarnią minął już rok z okładem.
W tym czasie Romek starał się odbudować swoją pozycję w organizacji, ale właściwie bez powodzenia. Raz nawet usłyszał przypadkiem, jak ktoś po cichu nazwał go kapusiem. Rozmawiało paru kolegów, Romek akurat wszedł i słowa zamarły w powietrzu.
Wtedy nie wytrzymał i wrzasnął przyduszonym głosem, że gdyby nie on to siedzieliby w więzieniu, że ostrzegł ich w ostatniej chwili… i tak dalej, ale to tylko pogorszyło sytuację.
-Tak mówisz? To dlaczego ostrzegłeś nas „w ostatniej chwili”, a nie wcześniej, żeby można było uratować materiały i powielacz, co?
-Bo nie wiedziałem! Dowiedziałem się w ostatniej chwili, rozumiecie?!
Ale koledzy nie rozumieli.
Wezwanie do szefa nie było niczym nadzwyczajnym, ale tym razem, w gabinecie siedział także kadrowiec, a przy bocznym stoliku sekretarz.
-Przyszedł czas, żeby zobaczyć kawałek świata, panie magistrze – szef podawał mu rękę z szerokim uśmiechem!
-Ten staż dawno się panu należał! – dodał uprzejmie kadrowiec.
Wszyscy trzej byli serdeczni, uśmiechnięci, jakby odrobinę zbyt mili.
Romek osłupiał. Co się za tym kryło? Na miły Bóg! Co się kryło?!
Jadąc do domu zachodził w głowę o co chodzi i co tak nieoczekiwanie zmieniło ich nastawienie do niego. Jasne, że wiadomość była wspaniała, wymarzona, ale przyszła bez jego udziału. Bez podania, proszenia, wyczekiwania w sekretariacie, a co najważniejsze bez wcześniejszych rozmów z sekretarzem i kadrowcem.
W domu, przy kuchennym stole, mama Renia i babcia Aniela słuchały Romkowej relacji ze zdumieniem, ale wyglądało na to, że babcia dziwiła się jakby trochę mniej…
Pociąg do Paryża Gare-du-Nord, odchodził z Centralnego. Powinno się powiedzieć „Nowego Centralnego”, bo dworzec był dumą Warszawy i wraz z Trasą Łazienkowską stanowił wizytówkę nowej epoki.
Osławiony „Gdański” stracił już wtedy na znaczeniu. Jeszcze do niedawna odchodziły z niego pociągi w daleki świat, jeszcze nie całkiem przebrzmiały pożegnania tych, którzy w 1968 roku pod przymusem opuszczali Kraj na zawsze, ale pod koniec 1977 roku pierwszym i najważniejszym dworcem Warszawy był Centralny!
Na peronie żegnała Romka prawie cała rodzina. Babci nie było, bo wiek i grudniowe zimno zatrzymało ją w domu, ale oprócz niej był Andrzej z Kasią, Bożenka, Krzyś i Tomek. Joasia z maleńką Olą zostały w domu z babcią i z Fonso, który nigdy nigdzie nie jeździł, ani nie opuszczał domu.
Wszyscy byli trochę markotni, bo żegnali bliskiego człowieka, ale jednocześnie zdawali sobie sprawę z doniosłości chwili.
Wyjazd na Zachód bowiem, miał w sobie coś sakralnego.
Tuż przed wyjazdem, Romek dostał od babci Anieli dwieście dolarów na „dobry początek” na Zachodzie i list do pana Arnolda Zabinsky’ego, we Fryburgu. Na pytania kto zacz, babcia wyjaśniła, że to młodszy brat jej przyjaciela pana Żabińskiego, który umarł w 1958 roku, a który, w ostatnich miesiącach życia był pod opieką Fonso.
Pan Żabiński – wierny słuchacz Radia Wolna Europa, ale jeszcze wierniejszy przyjaciel i powiernik babci Anieli.
Młoda generacja prawie go nie pamiętała. W czasie gdy umarł, Bożenka i Andrzej mieli po pięć lat, Tomek raptem trzy, a Romcia i Joasi nie było jeszcze w Domu na Zaciszu. Wszystko więc co o tym dawnym przyjacielu domu słyszeli to były tylko strzępy wspomnień. Teraz okazywało się, że miał brata i to na „najzachodniejszym” Zachodzie! We Fryburgu!
-Gdybyś potrzebował jakiejś pomocy, możesz się do niego spokojnie udać – powiedziała babcia Aniela – on pracuje na tamtejszym uniwersytecie i z tego co wiem, jest bardzo uczynnym człowiekiem. Zresztą oddaj mu mój list.
Romek zrobił duże oczy, bo nie miał zielonego pojęcia, że babcia ma takie kontakty, ale nie pytał. Tego nauczył się w konspiracji.
„Nie pytaj. Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz! I bezpieczniej!”.
Nie pytał, ale zdał sobie wyraźnie sprawę z tego, jak niewiele wie o babci Anieli, jej życiu i doświadczeniach.
Po wyjeździe Romka, w Domu na Zaciszu, niewiele się zmieniło. Co prawda Renia robiła smutną minę, ale mała Ola osładzała jej w trójnasób tęsknotę za Romkiem. Mama Aniela natomiast była dużo weselsza, tak jakby solidny ciężar spadł jej z ramion.
Ten spokój okazał się dość krótkotrwały, bo już w kwietniu 1978 roku, Krzysia zakwalifikowano do wyjazdu na międzynarodowe zawody halowe we Włoszech. Jako siedemnastolatek biegał już na dystansie 100 m i miał tak dobry czas, że władze klubu Polonia zastanawiały się nad jego uczestnictwem w olimpiadzie 1980 w Moskwie.
Na razie pojechał do Włoch i po tygodniu wrócił z dobrym, a nawet bardzo dobrym wynikiem, ale co najważniejsze wrócił przepełniony dawną myślą o misjonarstwie.
W czasie pobytu w Rzymie polska grupa miała zorganizowaną wycieczkę do Watykanu. Z całego wyjazdu to zrobiło na Krzysiu największe wrażenie. Nie wyniki, nie sportowa atmosfera międzynarodowych zawodów, nie kolorowy świat kapitalistyczny! Wrażenie jakiego doznał zwiedzając Bazylikę św. Piotra było tak oszałamiające, że po powrocie mówił tylko o tym.
Siedział w kuchni i opowiadał. Joasia z Tomkiem wypytywali o miasto, ulice, sklepy i w ogóle wrażenia z tamtego, nieznanego i wspaniałego świata, babcia Aniela i mama też chciały wiedzieć, jak się czuł, jak przebiegła podróż, ale Krzyś opowiadał o tym wszystkim dość nieskładnie i niechętnie. Jedyne o czym chciał mówić to wielka bazylika i wrażenie jakiego tam doświadczył.
Parę dni po powrocie poszedł do księdza z parafii i zwierzył się mu ze swoich myśli i silnego poczucia powołania.
-Nie śpiesz się – usłyszał – masz czas. Teraz jesteś świeżo po wizycie w Wiecznym Mieście, głowę masz pełną wrażeń. Ostygnij, odpocznij, daj sobie parę miesięcy i jak dalej będziesz trwał w swoim postanowieniu, wracaj tutaj. Wtedy porozmawiamy.
Myśl o misjonarstwie odżyła u Krzysia z taką siłą, że chciał zaraz jechać, działać, mieszkać z trędowatymi albo zadżumionymi i im pomagać. Ta myśl, wyrażona jeszcze za życia Witka, wybuchła teraz z wielokrotną siłą. Krzyś zwierzył się z niej babci Anieli.
Na razie nie chciał mówić mamie, bo znał jej wrażliwość i nie chciał burzyć jej delikatnego spokoju, ale wiedział, że babci może powiedzieć wszystko.
Lato 1978 roku rozbrzmiało wiadomością o Polaku w kosmosie! Hermaszewski, Hermaszewski! Pierwszy Polak! Radio, telewizja i gazety zachłystywały się entuzjazmem, ale czuło się w nim niezbyt ukrywaną chęć władz do zatuszowania bieżących kłopotów. Druga połowa lat siedemdziesiątych pozbawiona była bowiem spektakularnych osiągnięć początków dekady. Trwał jeszcze ciężki kac po robotniczych protestach w czerwcu 1976 roku, który leczono z największym trudem.
Wszystkie wiece, manifestacje i apele potępiające „warchołów” i „rozbijaczy klasy robotniczej” trafiły wtedy w próżnię i dodatkowo pogłębiły wrażenie, że w całym organizmie systemu, coś jest nie tak.
Lot Hermaszewskiego przyszedł jak manna z nieba i władze uczepiły się tego, wspaniałego skądinąd wydarzenia, jak tonący brzytwy.
Hermaszewski był na ustach wszystkich.
Bardzo niedługo potem inna ważna, ale w rozumieniu władz, nie tak ważna wiadomość wyparła nieco lot Hermaszewskiego, a mianowicie śmierć papieża Pawła VI.
Krzyś chodził jak odurzony, ale jednocześnie rozdarty. Pierwszy raz w jego krótkim życiu, nie miał wyraźnej wizji co powinien zrobić. Pytał swojego sumienia, ale ono dziwnie milczało. Jego dylemat polegał na tym, że żadną miarą nie wiedział, co wybrać.
Z jednej strony czuł ogromną potrzebę pomocy potrzebującym, ale nie miał pewności czy musi to robić jako misjonarz. Prace na tak trudnych placówkach kojarzyły mu się tylko z misjami. Nie wiedział czy w takich miejscach pracują świeccy, a jeśli tak to jakimi drogami się tam dostają.
Jeśli można by było jechać tam jako świecki pracownik, to z całą pewnością by pojechał.