W takim razie, jego powołanie do życia misyjnego nie miałoby żadnego sensu, bo od początku wiązało się tylko i wyłącznie z pomocą chorym.
Z drugiej strony, gdyby wyjechał i zostawił matkę, czułby się trochę winny, że przecież tu w domu ma kogoś kim powinien się opiekować, a on wybiera się gdzieś na koniec świata pielęgnować obcych.
Takie były Krzysiowe dylematy i rozterki tego pamiętnego 1978 roku, którego emocjonalnym apogeum był październikowy wybór kardynała Wojtyły na papieża!
To niesłychane w dziejach wydarzenie rozbudziło ogromne nadzieje i tęsknoty za normalnością, zmianami i za wyrwaniem się z zaklętego kręgu chocholego tańca, w którym polskie społeczeństwo tkwiło od 1944 roku.
Ludzie ściskali się, płakali i śmiali powtarzając, że atmosfera w której tkwią jest chora i tylko „Nasz Papież”, będzie w stanie ją uzdrowić i zmienić!
Wielka Nadzieja okryła Naród jak aksamit!
W Domu na Zaciszu jednak, sprawy miały się dość dziwnie, bo po pierwsze Romek nie wrócił zza granicy. Zaraz potem – gdy ucieczka Romka była już pewna – mama Aniela zadzwoniła do Zuzy z bazaru, z poleceniem, że chce się widzieć z Leonem.
Po drugie Renia zaczęła pić.
-Powiedz pułkownikowi, że bardzo mu dziękuję – doszło Krzysia, gdy akurat wchodził do kuchni.
Babcia Aniela z Leonem rozmawiali przy stole. W chwili gdy Krzyś otwierał drzwi, urwała w pół zdania i zrobiła wrażenie zakłopotanej. Podniosła do ust kubek ze swoją nieodłączną herbatą i popatrzyła znacząco na Leona.
Krzyś był dyskretnym chłopcem. Wziął coś z szafki, zakręcił się i rzucił:
-To ja wychodzę babciu. Jadę na trening.
-Dobrze, dobrze… Uważaj tam na siebie…
Krzyś pamiętał wysoką postać pułkownika Pieńko z pogrzebu Witka, coś tam o nim słyszał i ta przerwana rozmowa babci z Leonem, dała mu sporo do myślenia.
Sprawa wróciła wieczorem, bo babcia Aniela sama zaczęła mówić. Tak jakby się chciała wytłumaczyć, chociaż w zasadzie to nie leżało w jej charakterze.
Chyba jednak czuła, że jakieś wyjaśnienie jest potrzebne, bo Krzyś był przenikliwym chłopcem, nad wiek dojrzałym i zasługującym na pełne zaufanie. To wiedzieli wszyscy, którzy go znali.
-Pamiętasz Krzysiu pułkownika Pieńkę z pogrzebu ojca, prawda? – zaczęła.
-No właśnie – ciągnęła nie czekając na odpowiedź – to co ci powiem, zatrzymaj tylko dla siebie. Żebyś nie myślał, że coś ukrywam. Mamie, ani słowa – dobrze?
I zaczęła mówić.
Jak się okazało, Tadzia znała od bardzo dawna, jeszcze od 1940-go, gdy razu jednego, po jakiejś akcji, Witek przyszedł z nim do mieszkania na Piwnej. Jedli wtedy kapuśniak. Była oczywiście Dusia, był ojciec… Później, już po wyjściu Witka z więzienia w 1952-gim doszła ją, okrężnymi drogami, informacja, że w czasie karykaturalnego procesu na Ratuszowej, Tadzio – wtedy już oficer UB – uratował Witka od wyroku śmierci i „załatwił mu dziecinną dychę”. Z tej dychy zostało tylko sześć latek, bo po listopadowej amnestii Witek wyszedł na wolność.
Po śmierci Witka odnowiła z nim kontakt.
Teraz, gdy wybuchła sprawa drukarni i realnej groźby aresztowania, wyprosiła u niego pomoc w wyjeździe Romka. W konsekwencji, zagraniczny staż dla Romka był wynikiem Tadzia interwencji.
List do pana Arnolda Zabinsky’ego to już była część planu Anieli.
-Wiem, że jeszcze z czasów wojny, pułkownik dużo Witkowi – to znaczy twojemu ojcu zawdzięczał – mówiła Aniela. Teraz to już prawie koniec, bo wszystko się pozmieniało. Ta pomoc Romkowi to już chyba ostatnia rzecz, jaką dla nas zrobił.
Zamyśliła się i wyczekująco popatrzyła na Krzysia, a on wziął ją delikatnie za rękę i powiedział:
-Tak to babciu bywa, że nie wszystkie nasze działania są jasne i proste. Nawet to, że cel nigdy nie powinien uświęcać środków, nie jest takie pewne – dodał zagadkowo.
Babcia Aniela popatrzyła na niego pytająco, ale Krzyś nie dokończył, tylko pocałował babcię w rękę i wyszedł z kuchni, a wtedy stara kobieta wyjęła z szafki butelkę wódki i nie mierząc wlała sobie do kubka z herbatą.
W międzyczasie – jak to zostało powiedziane – Renia zaczęła pić. I to nie było sporadyczne, sobotnie pół literka, tylko codzienny, solidny rausz.
W gruncie rzeczy od czasu urodzenia sparaliżowanej Marysi, Renia nie mogła dojść do siebie. Najpierw odejście męża, potem śmierć dziecka, śmierć Witka i wreszcie wyjazd Romka – wszystko to podcięło ją, osłabiło i pozbawiło radości, wiary i nadziei.
Czuła się odtrącona, opuszczona, słaba i nic nie warta. Czuła się nieatrakcyjna i stara. Miała zaledwie czterdzieści pięć lat, ale wydawało się jej, że ma dziewięćdziesiąt.
W Domu na Zaciszu nikt z alkoholu nie robił sprawy, ale to co pod koniec 1978 roku zaczęło się wyprawiać z Renią, nie mieściło się w niczyjej głowie.
Przede wszystkim przestała chodzić do pracy. Mówiła, że jest chora. Od kolegi lekarza ze szpitala dostała długoterminowe zwolnienie. Inna rzecz, że takie zwolnienie było konieczne, bo Renia nie nadawała się już do pracy przy chorych. Tkwiła więc w swojej depresji, albo raczej w swoim pijaństwie, które na początku nie rzucało się nawet w oczy.
Nadeszła straszna zima 1978/79, która zawaliła śniegami, ścięła mrozem i spowolniła cały Kraj. Renia dalej piła i nie pomagały prośby i groźby. Wreszcie, któregoś ranka wyszła w samej koszuli na mróz i z butelka w ręku usiadła na przysypanej śniegiem ogrodowej ławce.
Fonso znalazł ją skostniałą na kość i pijaną. Na szczęście żywą. W domu trochę odtajała, a zaraz potem dostała obfitego krwotoku i karetka pogotowia zawiozła ją do szpitala.
Krzyś cały czas był przy niej. Siedząc przy jej łóżku rozwiązał wreszcie swoje dylematy i doszedł do wniosku, że jego miejsce jest przy chorej matce, a trędowatych w Afryce musi zostawić innym. Zrozumiał też, że to co brał za misjonarskie powołanie, było jedynie fascynacją drogi poświęcenia się chorym i egzotyką dalekich miejsc.
Przy łóżku matki, wszystkie te myśli i wątpliwości, z którymi nie tak dawno nie umiał sobie poradzić, wydały mu się dziecinne i puste.
Teraz wiedział i widział, że najpierw powinien pomagać tym najbliższym, bo czasami jest tak, że to właśnie oni najbardziej potrzebują opieki.
Parę tygodni później straszne wydarzenie wstrząsnęło całą Warszawą. W samym centrum Miasta potworny wybuch zrujnował wielką Rotundę PKO zabijając dziesiątki ludzi! Warszawiacy oniemieli ze zgrozy.
Mijał ostatni rok dekady lat siedemdziesiątych i gołym okiem widać było, że codzienne życie w Kraju zsuwa się po równi pochyłej. Utrzymanie rodziny przychodziło coraz ciężej i nie wierzono już w żadne zapewnienia władz, że będzie lepiej. Zresztą sama władza wydawała się pogubiona.
W grudniu 1979 roku wielotysięczna manifestacja w Gdańsku przypomniała o rocznicy masakry stoczniowców w 1970 roku. Dziewięć lat! Nikt z władz nie wspominał już o tamtych obietnicach, apelach i zapewnieniach.
I to było preludium do wielkiego wybuchu strajków i protestów, do powstania Solidarności i początku epokowych przemian, które w 1989 roku wyzwoliły wreszcie Kraj z pęt, które nałożono Mu w 1944.
Dom na Zaciszu podążał za tymi zmianami.
Babcia Aniela, pomimo przekroczonej osiemdziesiątki miała się dobrze i jak mówiła Bożenka, codzienna, wzmocniona herbata, trzymała ją w formie.
Fonso zgarbił się, wysechł, jeszcze rzadziej odzywał, ale cały czas starał się być użyteczny i w rzeczy samej to właśnie on wykonywał wszelkie naprawy i codzienne prace koło domu.
Andrzej z Kasią rozbudowali swój warsztat samochodowy i w ciągu paru lat dochowali się trzech chłopaków, którzy bieganiną i krzykami napełniali nowo zbudowany dom w Elsnerowie.
Bożenka cały czas pracowała jako pielęgniarka w Szpitalu Przemienienia, ale w sprawach matrymonialnych nie miała szczęścia. Angażowała się w coraz to inne związki, które potem zrywała, oblewała łzami, nawiązywała nowe i tak dalej.
Romek został na stałe w Niemczech. Pracę na uniwersytecie we Fryburgu łączył z bardzo aktywną działalnością na rzecz Kraju. Pisał do wielu periodyków, organizował odczyty, zebrania, a w czasie stanu wojennego w Polsce organizował i wysyłał pomoc.
Tomek z Joasią i małą Olą mieszkali w Domu na Zaciszu, tak zresztą jak i Renia, która wyszła ze swoich alkoholowych tarapatów, a nawet wróciła do pracy. Trzeba przy tym zaznaczyć, że zawdzięczała to głównie Krzysiowi, którego opieka była nieoceniona. Sam Krzyś, po dwóch nieudanych próbach dostał się w końcu na Akademię Medyczną.
I to już chyba wszystko.
Co roku w Dzień Wszystkich Świętych cała rodzina chodziła na bródnowski cmentarz, gdzie zapalała świeczki na grobach Witka, Elzy, Marysi, pana Żabińskiego i innych.
A po powrocie do domu, już po kolacji, gdy jedni odjechali, a inni poszli spać, babcia Aniela zapalała znicz dla nigdy nieodżałowanej Dusi i jej nienarodzonego dzieciątka.
Gdzieś, w głębi domu rozlegał się delikatny głos skrzypiec. To Tomek, który najbardziej przypominał Witka i nawet odziedziczył po nim miłość do tego instrumentu, grał cichutko niedawny przebój Anny Jantar, a Joasia wtórowała mu miłym, trochę tęsknym głosem:
„Za każdy uśmiech twój,
stubarwny lata strój znów ci dam!
Za wszystko to, co wiem
błękitnej nocy cień – zabierz sam!
Za kilka miłych słów,
sto kwiatów z mego snu dam ci też.
Za każdą radość dnia
mój kolorowy świat weź”.
Aniela stawała wtedy w oknie i patrzyła na bezlistny już o tej porze ogród. Nie płakała. Pomimo różnych kolei losu uważała się za szczęśliwą.
Jej własna rodzina nie żyła, ale tę przybraną kochała jak swoją własną.
Jej dawna, wojenna Warszawa zginęła, ale tę nową kochała jeszcze bardziej.
Wspomnienia, dawne przeżycia, ludzie których kiedyś spotkała – wszystko to mieszało się w jej pamięci i zmieniało w nieokreślony obraz, którego ani barw ani rozmiarów nie mogła określić.
Czuła jednak, że było w nim więcej dobra niż zła, i że warto było tak żyć.
A Joasia ciągle jeszcze cicho nuciła:
„Za każdy uśmiech twój…
Za każdą radość dnia…”
Koniec