Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Marzył nam się wiosenny wyjazd na canoe, ale lód na jeziorach utrzymywał się w tym roku wyjątkowo długo. Na początku maja pojawiła się informacja, że Algonquin będzie otwarty tydzień później niż zwykle. A to był akurat tydzień z naszym jedynym wolnym weekendem w maju. Samochód zarezerwowany, aż żal odwoływać. Więc może by tak przedłużyć rezerwację o kilka dni i ruszyć na wschód…?

Pierwszy nocleg wypadł w Trois-Rivières. Niestety, wszystkie pokoje w sprawdzonym przez nas wcześniej i godnym polecenia motelu Le Marquis były zajęte, więc na chybił-trafił wybraliśmy pobliski motel Penn-Mass. Okazało się, że bardziej na chybił niż trafił. Jak to dobrze, że mam odruch, by w motelach nie kłaść bagaży na łóżko! Jeszcze dziś ciarki mnie przechodzą, gdy przypomnę sobie, jak tamtej nocy mojego męża niemiłosiernie pogryzły pluskwy.

W miarę pokonywania kolejnych kilometrów drogi numer 138 (biegnącej wzdłuż północnego brzegu Rzeki Św. Wawrzyńca) precyzują nam się plany. Liczymy noclegi i rozważamy różne możliwości, w końcu wychodzi nam, że damy radę dojechać do gigantycznej zapory Daniela Johnsona i elektrowni wodnej Manic-5, przeprawić się promem na drugą stronę Rzeki Św. Wawrzyńca i wrócić do Toronto, zahaczając po drodze o Quebec City i Montreal.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Na odcinku między Trois-Rivières a Quebec City widać, jak rzeka wylewa i wdziera się na okoliczne pola. Drzewa stoją w wodzie, która prawie dochodzi do domów położonych najbliżej brzegu. Rzeką ciągną potężne masowce, tankowce i kontenerowce. Do Montrealu, Hamilton, a potem pewnie dalej przez kanał Welland i do Stanów Zjednoczonych. W drugą stronę płyną do Baie-Comeau, Port-Cartier czy Halifaxu. Kilka razy zatrzymujemy się, by na nie popatrzeć.



Za Quebec City przy wodospadzie Montmorency zjeżdżamy na wyspę d’Orléans. Mamy nadzieję zrobić sobie przerwę na jej południowo-zachodnim krańcu i zjeść kanapki z widokiem na stolicę prowincji. Niestety, wieje tak mocno, że ledwo można wyjść z samochodu, żeby zrobić kilka zdjęć. Jemy w aucie, widok podziwiamy przez okno i wracamy na trasę.

Droga na północnym brzegu Rzeki Św. Wawrzyńca jest inna niż na południowym. Lubię tę trasę i lubię czuć te różnice. Po północnej stronie jest bardziej pagórkowato, teren wznosi się i opada, brzeg bywa stromy i nieraz na rzekę patrzy się z wysokości kilkudziesięciu metrów. Południowy brzeg kojarzy mi się z płaskimi, równinnymi, spokojnymi odcinkami.

Na obiad stajemy w La Malbaie, w restauracji Mikes. Zamawiamy lasagne, a na deser brownie z lodami. Nie wiem, czy to najlepsza restauracja w tym miasteczku, ale wybieramy ją przez sentyment. Tutaj jedliśmy, wracając od misjonarza o. Gerarda z Natashquanu, z naszej zimowej wyprawy z o. Marcinem Serwinem, o której kiedyś też pisałam w „Gońcu”.

Za La Malbaie natężenie ruchu się zmniejsza. Mamy wrażenie, że dalej to już mało kto się zapuszcza. W miejscowości Tadoussac czeka nas jeszcze jedna atrakcja – krótka przeprawa promowa. Płyniemy przez rzekę Saguenay o zachodzie słońca. Stąd do naszego następnego noclegu w Baie-Comeau jeszcze 200 kilometrów i wydawać by się mogło, że nic już nas nie zaskoczy. Tymczasem nocne niebo nie jest całkowicie czarne. Na północy coraz bardziej wyraźna staje się biało-zielona łuna. Zatrzymuję się na poboczu i robię mój tradycyjny test na zorzę – czyli zdjęcie. Bo aparat widzi zorzę lepiej. I niebo jest zielone!

Teraz tylko znaleźć kawałek otwartego terenu, a tu jak na złość wszędzie drzewa. W końcu przystajemy przed Baie-Comeau, koło zapory Manic-1 (właśnie w Baie-Comeau rzeka Manicouagan uchodzi do Rzeki Św. Wawrzyńca). Może nie jest to najlepsza miejscówka, bo przy drodze, ale zorzę widać. Zgodnie stwierdzamy jednak, że Jukon nas rozpuścił.

W niedzielę mamy napięty plan. Wstajemy o 6 rano, żeby przez 3 godziny jechać 200 kilometrów przez las do elektrowni Manic-5. Dobrze, że przy drodze są słupki z kilometrami, dzięki temu widać, ile nam jeszcze zostało. Na ostatnim odcinku zaczynamy się zastanawiać, w którym miejscu będzie zapora. Ale praktycznie do ostatniej chwili jej nie widać. To niesamowite, że można „schować” coś tak ogromnego. Trzeba jednak wziąć pod uwagę fakt, że teren przecież nie jest równy, tylko nieźle pofalowany, z setkami jezior i rzek w zagłębieniach. Zapora w pierwszej chwili nie wydaje się taka wielka, ale gdy widzimy, jak przejeżdża przy niej ciężarówka, od razu czujemy powagę sytuacji. Samochód w zestawieniu z betonowymi łukami zapory jest tylko malutką kropeczką.

Na rzece Manicouagan zbudowano cztery zapory. Największa (tama Daniela Johnsona) nosi numer 5, ale brakuje „czwórki”. Projektu ostatecznie nie zrealizowano, ale rzeka i tak pozwala na wytwarzanie takiej ilości energii, która spokojnie wystarcza dla gęsto zaludnionych południowych obszarów prowincji. Tama Daniela Johnsona ma 1314 metrów długości i 214 metrów wysokości. Do budowy jej 13 łuków i 14 przypór zużyto 2.200.000 metrów sześciennych betonu. W wakacje Hydro Quebec organizuje zwiedzanie zapór Manic-2 i Manic-5, niestety my jesteśmy za wcześnie, by się na nie załapać.

Warto jeszcze przypomnieć, że rzeka Manicouagan wypływa z jeziora o tej samej nazwie, które ma osobliwy kształt pierścienia z wyspą pośrodku. Powstało w miejscu uderzenia bolidu o około 5-kilometrowej średnicy. Kosmiczny kamień spadł na ziemię 214 milionów lat temu i wówczas krater miał średnicę 85 kilometrów. W wyniku erozji zmniejszył się do 72 km i jest szóstym co do wielkości potwierdzonym kraterem uderzeniowym na Ziemi.

Wjeżdżamy na górę zapory i wypuszczamy drona. Widok z góry jest niesamowity, zwłaszcza moment, gdy kamera, patrząc w dół, przelatuje znad jeziora znajdującego się po jednej stronie zapory, na stronę z betonowymi przyporami, po której otwiera się przepaść.

Stąd można by jechać dalej szutrową drogą do Labradoru, ale to nie tym razem. Musimy wracać do Baie-Comeau – niestety tą samą drogą, którą tu przyjechaliśmy. Czyli znowu 200 km przez las. O 5 po południu mamy prom na drugi brzeg Rzeki Św. Wawrzyńca, a jeśli go przegapimy, kolejny będzie dopiero następnego dnia wieczorem. Na szczęście wszystko przebiega zgodnie z planem.

Prom kursujący przez Rzekę Św. Wawrzyńca między Baie-Comeau a Matane jest ogromny. Płyniemy przez ponad 2 godziny i połowę czasu spędzamy na zewnątrz, na górnym pokładzie. Najbardziej zaskakujące jest dla mnie to, że nie ma wiatru, a spodziewałam się, że będzie „głowy urywać”. Prom nawet nie buja, tylko sunie sobie majestatycznie. Gdy słońce jest już nisko, dobijamy do Matane. Nad linią brzegu stoją równo charakterystyczne dla tego terenu turbiny wiatrowe. Na podziwianie zachodu słońca zatrzymujemy się za miasteczkiem. Po prostu parkujemy na żwirze na poboczu i schodzimy na kamienistą plażę. Ania i Jacek od razu biorą się za rzucanie kamieni. Taki jest właśnie dla mnie południowy brzeg, z małymi wioseczkami i rzeką na wyciągnięcie ręki.

Nocujemy w miejscowości, w której kilka lat temu zaczynaliśmy naszą przygodę z regionem Gaspesie i tą stroną Rzeki Św. Wawrzyńca – czyli w Sainte-Flavie. Wybieramy motel La Gaspesiana. Po drodze szukamy miejsca w miarę niezanieczyszczonego światłem, z którego moglibyśmy obserwować zorzę polarną. Prognozy są zachęcające, jeśli oczywiście wierzyć prognozom. Przed wyruszeniem na nocną wycieczkę robię próbę fotograficzną na tyłach położonego nad samym brzegiem rzeki motelu. Jest zieleń nad horyzontem. Więc ruszamy. Z upatrzonego wcześniej miejsca zorzę widać w oddali. Wyraźnie widać też Drogę Mleczną. Oprócz „zwykłych” 20-25-sekundowych zdjęć zorzy próbuję też robić takie, które naświetlają się przez pół godziny. Wtedy zaczynają się pokazywać tory gwiazd na nieboskłonie.

Żal nam stąd odjeżdżać, dlatego decydujemy się zostać w Sainte-Flavie jeszcze jeden dzień dłużej. Spędzamy ten dzień leniwie. Jeździmy wzdłuż rzeki, zatrzymując się to na zbieranie kamieni i szukanie zasuszonych krabów, to w miejscowej serowni, to na jakimś lokalnym placu zabaw. W Matane odbijamy kawałek na południe od głównej drogi i podjeżdżamy 20 kilometrów do czerwonego krytego mostu Jeana Chassé w Saint-René-de-Matane zbudowanego w 1945 roku. Jest takich kilka w tej okolicy. Na wieczór zostawiamy sobie jeszcze łódź podwodną i latarnię morską w Pointe-au-Pere przy Rimouski.

Następnego dnia właśnie w Rimouski mamy małą przygodę. Z policją. Pani policjantka zatrzymuje mnie za przekroczenie prędkości. Tłumaczy, że w strefie, w której obowiązuje ograniczenie do 50 km/h, jechałam 83. Oczywiście tłumaczy po francusku, więc ja prewencyjnie mówię, że nie rozumiem, i pytam, czy mogłaby mi wyjaśnić moje wykroczenie po angielsku. Pani władza traci w tym momencie pewność siebie, zgrubnie tłumaczy, o co chodzi, prosi o pokazanie prawa jazdy i na koniec tylko radzi, by jechać „more slowly”.

Dalej powrót idzie już bez zakłóceń. Śpimy w Quebec City, 15 minut od centrum w mieszkaniu w kamienicy wynajętym przez AirBnB. Wieczorem wybieramy się na spacer po mieście, mamy okazję zobaczyć musztrę młodych kadetów, a ich dowódca tłumaczy nawet naszym dzieciom, jak uczy swoich podopiecznych maszerować. Pokazuje nam przy tym duży składany cyrkiel, którym odmierza kroki. Pobyt w najbardziej europejskim mieście Kanady nie liczyłby się bez przejścia przez starówkę pod Chateau Frontenac.

Następnego ranka odwiedzamy wyczekane przez Anię i Jacka akwarium w Quebec City. Jest nieco inne niż to, które nasze dzieci znają z Toronto. W torontońskim zbiorniki z rybami i morskimi zwierzętami są bardziej okazałe, ale akwarium w Quebec City oferuje coś więcej niż tylko pawilony z akwariami. Znajdują się tu baseny dla fok i morsów oraz wybieg dla niedźwiedzi polarnych. Trafiamy na karmienie i popisy zwierząt. Najbardziej ujmujące są morsy. Boris i Samka to prawdziwi poligloci. Jak przystało na Kanadyjczyków, rozumieją polecenia wydawane po francusku i angielsku. Grzecznie kłaniają się, gdy panie opiekunki mówią do nich „merci”, a na komendę „water” nabierają wody w pyski i robią wielkie fontanny. Maniery mają jednak nie do końca francuskie – po jedzeniu odbija im się wyjątkowo głośno i to też na komendę. Na terenie kompleksu znajduje się jeszcze plac zabaw dla młodszych dzieci i drugi z drewnianymi urządzeniami dla tych nieco starszych. Warto też zwrócić uwagę na pierwszorzędną lokalizację quebeckiego akwarium – bezpośrednio przy cudzie myśli inżynieryjnej, jakim jest Pont du Quebec. Budowa mostu zaczęła się w pierwszych latach XX wieku, trwała ponad 30 lat, w tym czasie konstrukcja zawaliła się dwa razy (29 sierpnia 1907 i 11 września 1916 roku). Zginęło łącznie 88 osób. Most ma długość 549 metrów i jest najdłuższym mostem wspornikowym na świecie.

I to właściwie ostatnia atrakcja wyjazdu, przynajmniej dla mnie. Po wizycie w akwarium udajemy się na nocleg do Montrealu, gdzie moja drużyna idzie na nocny spacer po mieście, a ja siadam do tłumaczenia kolejnej porcji wiadomości dla czytelników „Gońca”. A następnego dnia już dojeżdżamy do Toronto, zmęczeni jak zwykle po takich eskapadach, z myślą, że teraz to się w końcu wyśpimy.

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak