Na domiar wszystkiego, w 1921 roku Szymon porzucił wiarę ojców swoich, przyjął Sakrament Chrztu świętego w kościele katolickim i dla żydowskiej społeczności przestał być Żydem.

Tego już było cokolwiek za wiele!

Cała gmina z cadykiem na czele osłupiała, bo Kalterowie to nie były „jakieś tam malutkie żydki”, tylko rodzina zasiedziała, sprawująca bardzo potrzebną funkcję i powszechnie szanowana.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Stary, osławiony cadyk Cwi Elimelech prawie za głowę się łapał, co też temu poważanemu Żydowi do głowy przyszło i co to teraz będzie.

Nic jednak nie było, bo Szymon Kalter pozostał przy swojej decyzji i nigdy się z niej nie tłumaczył, a ojciec Israel nigdy nie był do rozmowy i jakiekolwiek pytania zbywał milczeniem. Drapał się po rzadkiej brodzie, patrzył swoimi wyblakłymi oczami na pytającego i robił wrażenie jakby się czemuś ogromnie dziwował.

Podejrzewano – i chyba nie bez racji – że proboszcz czyli prałat Noga był wciągnięty w tę kalterowską tajemnicę, ale nic z tych podejrzeń nie wynikało, bo od powszechnie kochanego księdza żadna ludzka siła nie byłaby w stanie niczego wyciągnąć.

Od tego czasu, to jest od konwersji Szymona Kaltera na łono Kościoła rzymskiego, minęło prawie 25 lat, ale nikt o tym nie zapominał i żydowska gmina aż do czasu wojny, cały czas liczyła po cichu, że apostata wróci na łono judaizmu.

Dla Polaków natomiast, Szymon Kalter też nie był katolikiem „pełnej krwi” i ciągle jeszcze – w dwadzieścia pięć lat później – mówiono o nim – z delikatną nutką pogardy – „przechrzta”.

Ważne też było to, że w ocenie jego narodowej przynależności, jego wiara czy niewiara, w ludzkich oczach, nie miała w sumie większego znaczenia. Tak dla jednych jak i dla drugich Kalterowie byli i pozostali Żydami. Koniec kropka.

Do tego wszystkiego jednak, dochodziło coś jeszcze. I chociaż może to zabrzmieć fałszywie, czy nawet hipokrytycznie, to to coś miało najsilniejszą wymowę.

Otóż Kalterowie byli bogaci!

I to nie jakimś nowym bogactwem wypracowanym w pocie czoła w jednym pokoleniu. Nic z tych rzeczy. Kalterowie byli bogaci – można rzec – od zawsze.

Czy ich bogactwo wzięło się z rzeźnictwa – trudno powiedzieć. Ludzie lubią obliczać innych, więc nie raz, nie dwa liczono też Kalterów, ale te obliczania nie trzymały się kupy, bo wyglądało na to, że Kalterowie nie mogli się na swoim rzeźnictwie wzbogacić.

Ich bogactwo, ale nie tylko ono, sprawiało że obie strony miasteczkowej społeczności – tak polska jak i żydowska – w gruncie rzeczy poważała Kalterów.

Trzeba powiedzieć, że w wielu przypadkach było w tym sporo prawdziwej wdzięczności, bo Kalterowie zawsze pomagali potrzebującym i swojej zamożności nie trzymali tylko dla siebie.

Pogorzelcy, powodzianie, rodziny dotknięte chorobą, śmiercią czy ktokolwiek w potrzebie, zawsze mógł liczyć na Kalterów. A oni – chociaż odporni na naciągactwo – zawsze byli gotowi pomóc.

I pomagali!

Nie robili przy tym żadnych różnic pomiędzy Polakami i Żydami i byli dla wszystkich, którzy jakimś zrządzeniem losu znaleźli się w dramatycznej potrzebie.

Wojna wywróciła cały ten zastały porządek. W 1945 nie było już Żydów, obudziły się nacjonalistyczne emocje, a przede wszystkim, wszystko było nowe i zaczynało trzeszczeć w żelaznym uścisku władzy ludowej. Ten uścisk wzmacniał się w piorunującym  tempie i w parę lat później dławił już wszystko jak straszny pyton, który wyciska z ofiary resztkę życia.

Szymon Kalter po staremu bywał na targowicy, gdzie spędzano zwierzęta przeznaczone do uboju. To była część jego pracy. Wybierał, kupował, wiózł do domu, zabijał, sprawiał i przygotowywał smaczne wyroby. Chyba najsmaczniejsze w okolicy. Sklepu nie miał, ale wszyscy wiedzieli, że Szymon Kalter sprzedaje gorące kaszanki, znakomicie uwędzone kiełbaski, salcesony i inne pyszności, i że nie trzeba się krępować godzinami, tylko po prostu przyjść. Szymon prawie zawsze był w domu, klienta przyjmował w boisku, gdzie na czysto wyszorowanym stole prezentował swój towar. Stół był drewniany na krzyżakach, z wieloma nacięciami powstałymi od uderzeń rzeźniczych tasaków i noży. Wypłowiały od wielokrotnego mycia i szorowania.

Kalter nosił biały fartuch, wysoko podwinięte rękawy i podając towar nie wypuszczał z ręki wielkiego rzeźniczego tasaka, którym od czasy do czasu zgrabnie odcinał żądany kawałek.

Ten malowniczy obrazek i rutynę zwierzęcych targów brutalnie przerwała ustawa z kwietnia 1950 r. która twardym, urzędowym językiem zakazywała jakiegokolwiek handlu zwierzętami hodowlanymi,  prywatnego uboju, handlu mięsem i tak dalej.

Bolszewia opanowywała coraz szersze obszary życia, wciskała się do domów, nie dbała o prywatność, a raczej wszystko robiła aby było jej coraz mniej, a może nie było w ogóle.

Ludzie przypadli do ziemi jak zające do miedzy, nikt nie handlował, nikt nie kupował. Życie zamarło, bo za nieprzestrzeganie nowego prawa groziły surowe kary, a szalejący urząd bezpieczeństwa mógł te kary dowolnie zaostrzać. I nigdy tego nie zaniedbywał.

Słowo „mięso” wymawiało się ściszonym głosem.

W tym czasie w miasteczku było w gruncie rzeczy dwóch rzeźników, bo oprócz Szymona był też Mariańcio, który  jednak nie prowadził swojego interesu, tylko od przypadku do przypadku, najmował się do sprawiania świnek i cieląt u gospodarzy.

Mariańcio – jeszcze w dwudziestych latach – praktykował w Paryżu, w „charcuterie” niedaleko katedry Notre-Dame i znał się na robocie. Nawet tej dość finezyjnej. Dużo o tym swoim francuskim pobycie zawsze opowiadał. Kalter nie uważał go za konkurencję i lubił go, a nawet od czasu do czasu najmował do pomocy.

Wraz z surową ustawą 1950 roku wszystkie te praktyki ustały.

Na targowicy srożył się teraz Władyko – wielkie chłopisko – świeżo mianowany zarządzający, któremu nowa funkcja mocno uderzyła do wiecznie pijanego łba, i który z wielkim kijem w ręku czuwał nad porządkiem prac. Łaził po wszechobecnym błocie, deptał po krowim łajnie, postukiwał kijem po wozach i wrzeszczał. Nigdy nie mówił, tylko zawsze się darł. Tak na ludzi, jak i na zwierzęta.

Z nasuniętą na same oczy „beretką”, ubrany w „fufajkę”, wywinięte „gumioki” i z obślinionym niedopałkiem w gębie przypominał bardziej kapo z obozu, aniżeli funkcjonariusza administracji.

Sadysta też to był, że trudno o gorszego! Przywożone zwierzęta traktował po prostu strasznie. Inna rzecz, że nie tylko on, bo serca innych także nieczułe jakoś były na zwierzęcy ból i cierpienie.

Z całą pewnością dziki Władyko był kompletnym diabłem wcielonym, bo jak wieść niosła, na dobitek złego, oprócz wrodzonego okrucieństwa, tarzał się w obrzydliwym kazirodztwie. Wszyscy wiedzieli, że mieszka z dwiema córkami, z którymi ma seksualne misz- masz i co najgorsze – nawet się tego za bardzo nie wypiera. Zdarzało się nawet, że publicznie robił wyraźne aluzje co do tego jak tam u nich w chałupie jest…

Córki – dziewuchy ostrego języka – też w wywiniętych „gumiokach” i kufajkach pomagały czasem ojcu na targowicy wywijając kijami nie gorzej niż on.

Te odrażające praktyki, o które były posądzane jako żywo przypominały bibilijną historię Lota i jego córek, którą w Starym Testamencie zapisano takimi słowami:

A gdy mieszkał z dwiema swymi córkami w pieczarze, rzekła starsza do młodszej: «Ojciec nasz wprawdzie już stary, ale nie ma w tej okolicy mężczyzny, który by przyszedł do nas na sposób wszystkim właściwy. Chodź więc, upoimy ojca naszego winem i położymy się z nim, a tak będziemy miały potomstwo z ojca naszego». Upoiły więc swego ojca winem tej samej nocy; wtedy starsza poszła i położyła się przy ojcu swoim, on zaś nawet nie wiedział ani kiedy się kładła, ani kiedy wstała.

Nazajutrz rzekła starsza do młodszej: «Oto ostatniej nocy ja spałam z ojcem; upójmy go winem także tej nocy i idź ty, i śpij z nim, abyśmy obie miały potomstwo z ojca naszego». Upoiły więc i tej nocy ojca swego winem i poszła młodsza i położyła się przy nim; a on nawet nie wiedział, kiedy się kładła i kiedy wstała. I tak obie córki Lota stały się brzemienne za sprawą swego ojca.

Z córkami Władyki nie było zdaje się tak źle, bo chyba jeszcze żadna z nich nie chodziła „brzemienna za sprawą swego ojca”, ale chlały z nim, bradziażyły się i w sumie nie zaprzeczały, że „tata” jak wypije to „buhaj jest, że szkoda gadać!”.

Mogły też być niebezpieczne. Tak przynajmniej mówiono.

No więc, spędzane na targowicę zwierzęta skupowało teraz państwo. Żadnych prywatnych umów!

Któregoś dnia gruchnęła przerażająca wieść, że władza będzie sprawdzać czy wszyscy przestrzegają zakazu i czy ktoś, gdzieś potajemnie nie „bije”. Spodziewano się nieoczekiwanych rewizji i wiele oczu kierowało się na dom Kaltera.  On jednak – czując niebezpieczeństwo – zaszył się w swojej komórce i reperował starą sieczkarnię. Mięsa nie sprzedawał, to co miał z wędlin to pochował w swoich sekretnych podsibitkach i … zamarł.

Cisza była, bo teraz to już naprawdę nikt nie wiedział co będzie.

Nikt nie ryzykował, ale zdarzało się czasami, że wczesnym świtem, tu i tam, widać było jakąś przemykającą postać, ktoś coś przerzucał przez płot, słychać było jakieś szepty i cichy tupot nóg. Wyglądało więc na to, że byli tacy, którzy pomimo groźby więzienia nie stracili apetytu na dobrą kiełbaskę. Zresztą co tu gadać – trzeba było jakoś żyć…

Ale miasteczko miało wiele myszkujących oczu.  Takie na przykład Władykowe córki, które nocami gdzieś piły, albo wracały z ojcem do domu, albo się po prostu z kimś gziły, tylko czekały na  okazję, żeby donieść władzom o jakichś „przestępstwach” … Zresztą nie tylko one, bo jak już mówiłem, bywały wśród tych prostych ludzi „rachunki krzywd”, które czasami czekały tylko na „przekreślenie”, ale czasami wołały o krew.

Do Kaltera nikt nic nie miał – no może za wyjątkiem tej dawnej sprawy rzekomego ojcobójstwa, chociaż nawet ona, po pięciu latach nie wyglądała już tak ostro jak wtedy we wrześniu 45-tego – ale w czasach które nadeszły nikt nie mógł się czuć bezpiecznie, a już na pewno nie rzeźnik!

I rzeczywiście, stało się!

1-go maja 1950 roku, gdy na rynku formował się pochód i ci z portretami przywódców szwędali się to tu to tam, bo jeszcze nie było wiadomo kto za kim idzie, stojący z boku Szymon powiedział półgłosem:

-A co to za ruskiego sołdata niosą? To już Polaków nie ma?

A mówił to o portrecie obwieszonego medalami marszałka Rokossowskiego.

Na jego wielkie nieszczęście usłyszała to Weronka – jedna z córek Władyka z targowicy – i zaraz warknęła:

-A co tobie żydzie, psiakrwio fajdana, do Polaków? Jeszcześmy ci się do d… za mało dobrali! Jeszcześ ty diable wcielony za tą ojcową krew nie zapłacił!

A powiedziała to ze złością, łypiąc oczami jak wilczyca gotowa gryźć i zagryźć. Chustka zsunęła jej się z włosów, czerwone zwykle policzki zdawały się trysnąć krwią i w tej wściekłości zdawała się być jeszcze brzydsza niż wtedy gdy na targowicy zaganiała świnie.

Co ją ugryzło – nikt ze słuchających nie wiedział. Może jeszcze nie wytrzeźwiała od wczorajszego dnia, a może jej się Kalter z czymś na targowicy nie spodobał, trudno powiedzieć, dość na tym, że wściekła była jak osa i tylko szukała zaczepki.

Szymon Kalter spojrzał na nią, nic nie powiedział, tylko splunął pod nogi i odszedł.

Gonił go wrzask rozjuszonej dziewuchy:

-A co ty mi żydzie p… będziesz charkać na nogi! Takich to na milicję trzeba! Przywódcy mu się nie podobają! Patrzcie się ludzie! Pewnikiem i „bije” po nocach – sabotażysta jeden!

I po tych słowach, strach padł na wielu, bo chociaż znano Weronkę i jej siostrę Józkę, to nikt się nie spodziewał, że takie z nich suki, a funkcyjna robota na targowicy tak we łbach poprzewracała, że chciałyby pogrążyć porządnego człowieka.

A trzeba wiedzieć, że takie publiczne nazwanie kogoś „sabotażystą”  było nieomal równe z kajdankami na rękach. Ostatecznie był rok 1950, władza już jako tako okrzepła i nie miała już żadnych hamulców. Dławiący  terror wisiał nad Krajem.

Zaraz też na drugi dzień do domu Szymona Kaltera przyszło dwóch milicjantów, a pod posterunkiem zobaczono  czarny citroen z powiatu.