Zamęt na politycznej scenie naszego nieszczęśliwego kraju się pogłębia, a tak zwane znamiona zewnętrzne wskazują na to, że stan zapalny trwa już od co najmniej 2 miesięcy.
Chodzi o informację ujawnioną przez „Rzeczpospolitą”, że Naczelnik Państwa, wraz z garstką pretorianów, podczas głosowania w grudniu ub. roku nad ustawą o wspieraniu ferm energetyki wiatrowej na morzu, „usunął” swoją kartę do głosowania, a za jego przykładem poszli inni, co sprawiało wrażenie, jakoby na sali ich nie było, podczas gdy oczywiście byli. „Pełno nas, a jakoby nikogo nie było” – pisał Jan Kochanowski w „Trenach” z powodu śmierci Urszulki.
Jest to tym bardziej zagadkowe, że przedtem nie tylko klub Zjednoczonej Prawicy, ale niemal cały obóz zdrady i zaprzaństwa tę ustawę poparł, a nic przeciwko niej nie miał nawet Senat. Tylko jeden z pretorianów puścił farbę, że udał nieobecnego, bo „niektóre przepisy mu się nie podobały” – ale nie powiedział, które „niektóre”, ani dlaczego się nie podobały.
W tej sytuacji jesteśmy skazani na domysły, między innymi i taki, że jakieś Moce, przed którymi, niczym dziób pingwina, zgina się każde kolano rządowe i nierządne, kazały ustawę poprzeć, ale jednocześnie – że było w niej coś takiego, w czym Naczelnik Państwa i pretorianie woleli nie brać udziału, żeby w razie czego mogli powiedzieć, że byli przeciw.
Ponadto wydaje się, że osobistością forsującą tę ustawę mógł być sam premier Morawiecki, dzięki temu lepiej możemy zrozumieć peany, na cześć prezesa Orlenu, pana Daniela Obajtka, który na naszych oczach wyrasta na najukochańszą duszeńkę Naczelnika Państwa. W tej sytuacji kto wie – może gwiazda premiera Mateusza Morawieckiego zaczyna przygasać, jak większość jego wspaniałych planów?
Jakby tego było mało, to kryzys w Zjednoczonej Prawicy, spowodowany pierwotnie zamieszaniem wokół pobożnego posła Jarosława Gowina, wydaje się daleki od zakończenia. Wykonujący egzekucję pan Adam Bielan skierował bowiem tę sprawę do niezawisłego sądu i jeśli przypadkiem trafi ona do sędziego opozycyjnego, to nie ulega wątpliwości, że dołoży on wszelkich starań, by zamęt i wojna domowa jeszcze się pogłębiły. Na to liczy też nieprzejednana opozycja, z której dobiegają tęskne okrzyki: „Ja-ro-sław – Pol-skę-zbaw!”, normalnie zarezerwowane dla Naczelnika Państwa, ale tym razem – do Jarosława Gowina. Nieprzejednana opozycja pod groteskowym przewodem Wielce Czcigodnego posła Pupki liczy bowiem na to, iż pobożny poseł Gowin, wraz z gronem pretorianów, opuści Zjednoczoną Prawicę, no a wtedy perspektywa celu w postaci 276 mandatów by się przybliżyła.
Nie jest to jednak takie pewne, bo Koalicja Obywatelska póki co dysponuje tylko 132 mandatami, więc nawet gdyby doszlusowała do niej Lewica ze swoimi 48 mandatami oraz Koalicja Polska, czyli PSL z 23 mandatami i Kukiz-15 z pięcioma, to i tak nie wystarczyłoby na większość wystarczającą do utworzenia alternatywnego rządu, bo byłoby to tylko 208 mandatów, podczas gdy większość bezwzględna wynosi 231 mandatów. Tymczasem Porozumienie ma tylko 13 posłów, więc o żadnym „zbawieniu Polski” mowy być nie może. Co innego, gdyby Zjednoczoną Prawicę opuściła również Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry i przyłączyła się do nieprzejednanej opozycji. Wtedy miałaby ona 238 mandatów, ale myślę, że Zbigniew Ziobro nie wyobraża sobie czegoś takiego nawet w gorączce. Co więcej, posłowie Porozumienia dają do zrozumienia, że ani im w głowie opuszczać rządową koalicję. Dostali się bowiem do Sejmu tylko dlatego, że kandydowali z list PiS, bo w przeciwnym razie nie zobaczyliby Sejmu nawet z daleka. Skoro tedy poprzez oddziaływanie na instynkt samozachowawczy administratorom pandemii udało się poddać tresurze cały świat, to dlaczego ten sam instynkt nie działałby mitygująco na posłów, skłaniając ich do rozwagi w myśl pełnej mądrości sentencji quiquid agis, prudenter agas et respice finem, co się wykłada, ze cokolwiek czynisz, czyń rozsądnie i patrz końca – w tym przypadku – roku 2023, kiedy to zgodnie z konstytucyjnym harmonogramem mają się odbyć wybory – a jest różnica, czy staje się do nich z pełną kabzą, czy też na golasa.
Inna sprawa, że niedawno doszło do zdymisjonowania wiceministra aktywów państwowych Janusza Kowalskiego z Solidarnej Polski z powodu – jak wyjaśnił – jego sprzeciwu wobec planów „dekarbonizacji” polskiej gospodarki i w ogóle – polityki energetycznej. W przełożeniu na język ludzki „dekarbonizacja” oznacza odejście od węgla, jako nośnika energii, który Polska u siebie posiada, na rzecz nośników, których nie posiada i będzie musiała kupować je za granicą.
Ponieważ Niemcy podtrzymują strategiczne partnerstwo z Rosją, a gazociąg Nordstream 2 jest na ukończeniu, może się okazać, że ta strategia zakończy się tym, iż Polska będzie kupowała rosyjski gaz nie od Rosji, tylko od Niemiec – i oczywiście – nie za darmo. Fermami wiatrowymi zapotrzebowania na energię się nie opędzi, chociaż niewątpliwie panna Greta Thunberg mogłaby Polskę pochwalić, że tak dzielnie dba o jej przyszłość i przyszłość „planety”.
Zarząd Solidarnej Polski oświadczył, że zdymisjonowanie wiceministra Kowalskiego jest „sprzeczne z umową koalicyjną”, co może oczywiście nie mieć żadnych konsekwencji, ale nigdy nic nie wiadomo, bo właśnie zdymisjonowany wiceminister powiedział, że gdyby trzeba było powstrzymać komunistów, Platformę, czy Szymona Hołownię, to Solidarna Polska nie wyklucza wspólnego startu z Konfederacją.
Dotychczas Konfederacja przez KO, Lewicę, PSL i Zjednoczoną Prawicę uważana była nie bez słuszności za najgorszego wroga, ale deklaracja pana Kowalskiego pokazuje, że w polityce nie ma ani odwiecznych przyjaciół, ani odwiecznych wrogów – tylko interesy.
Dodatkową przesłanką jest to, że premier Morawiecki, z którym Zbigniew Ziobro drze koty, jest coraz bardziej kojarzony z demolką całych segmentów gospodarki, więc nic dziwnego, że – może jeszcze nie teraz, ale na rok przed wyborami – dotychczasowi koalicyjni partnerzy będą chcieli się od tego balastu uwolnić.
Tymczasem również w obozie zdrady i zaprzaństwa pojawiły się rysy, niczym na lustrze Lisa Witalisa, w związku z przyjęciem przez zarząd PO stanowiska w sprawie aborcji, sprowadzającego się do bezwarunkowego poparcia wszystkich żądań „rewolucji macic”. „Skrzydło konserwatywne” Platformy nie może się z tym pogodzić, bo rzeczywiście – poddanie się pod pośrednią komendę pani Marty Lempart, która będzie przecież na
Wielce Czcigodnego posła Pupkę naciskała z coraz to nowymi pomysłami, może zaprowadzić ich na manowce zwłaszcza, gdyby pani Lempart nieoczekiwanie zlała się z panem Szymonem Hołownią.
Stanisław Michalkiewicz