Polska znowu jednym susem wskoczyła do centrum światowej polityki. Nawet nie dlatego, że niezawisły, oczywiście niewątpliwie, sąd administracyjny uznał, że uzasadnienie decyzji o deportacji pani Ludmiły Kozłowskiej było „ogólnikowe”, co oznacza, że pani Kozłowska, która obecnie rezyduje w Brukseli, będzie mogła wrócić na rodziny łono i wraz z małżonkiem, panem Bartoszem Kramkiem, podjąć nieubłaganą walkę o demokrację i praworządność.
Nie jest to dobry znak, bo skoro potężne państwo polskie i jego Naczelnik Jarosław Kaczyński nie są w stanie poradzić sobie z panią Kozłowską, to jak traktować niedawne buńczuczne deklaracje, że nie oddamy Żydom ani guzika z tej całej „własności bezdziedzicznej”, w ramach łapówki za amerykańskie poparcie dla projektu Trójmorza?
Dopóki jednak nie padnie salwa, niech humory nam dopisują tym bardziej, że prezydent Duda po raz drugi został w Waszyngtonie przyjęty przez prezydenta Trumpa w Białym Domu.
Chodzi o „zwiększenie amerykańskiej obecności wojskowej” w Polsce o dalszy tysiąc żołnierzy, którym państwo nasze wybuduje bazę, albo tylko koszary za 2 miliardy dolarów, a potem będzie opłacało jeszcze inne koszty. Słowem, robimy interes stulecia, tym bardziej, że te dwa miliardy dolarów, to dopiero początek, bo później będziemy musieli jeszcze dopłacić 300 miliardów dolarów Żydom z tytułu „własności bezdziedzicznej”. Wprawdzie Naczelnik Państwa gwarantował, że nie odda – i tak dalej – ale skoro nie może poradzić sobie z panią Ludmiłą Kozłowską, której nasi europejscy sojusznicy urządzili prawdziwy festiwal, to czy będzie mógł wierzgnąć przeciwko amerykańskiemu ościeniowi, kiedy sekretarz stanu obsztorcuje Polskę w jesiennym raporcie dla Kongresu?
Tak czy owak jednym susem do centrum swiatowej polityki, z jednej strony z powodu pani Ludmiły, która musi mieć jakieś ukryte zalety, skoro – jak pisał poeta – „w lot pani Ludmiły spełniają zachcianki bankierzy, masoni, kapłani” – a z drugiej – z powodu konieczności zapłacenia takich bajońskich sum. Z pewnością z jednego i z drugiego powodu Polska trafi do Księgi Guinessa, co związane z rządem dobrej zmiany niezależne media ogłoszą jako sukces, jak to było w przypadku uchylenia nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej.
Taki sukces, to oczywiście dobra rzecz, trzeba tylko patrzeć, żeby nie przedobrzyć. Wymowni Francuzi nazywają to l`embarras de richesse, co się wykłada, jako kłopot z nadmiaru. W tym konkretnym przypadku – z nadmiaru troski o praworządność.
Oto pan Marek Falenta został przed bodaj dwoma laty skazany przez niezawisły sąd na 2 lata więzienia za zorganizowanie straszliwego spisku przeciwko III Rzeczypospolitej, który polegał na podsłuchiwaniu dygnitarzy Platformy Obywatelskiej oraz ówczesnych kolaborantów obozu zdrady i zaprzaństwa, jak np. pana Mateusza Morawieckiego – obecnie nawróconego na dobrą zmianę.
Niezawisły sąd uznał go za głównego szatana tego spisku, bo widocznie taki dostał rozkaz – ale pan Falenta wyjechał za granicę i do więzienia nie poszedł. Może nie byłoby z tego powodu dziury w niebie, ale w ramach troski o praworządność, został ciupasem sprowadzony do naszego nieszczęśliwego kraju. Tu, zamiast okazać skruchę i poddać się resocjalizacji, pan Falenta zaczął się odgrażać, że jak go pan prezydent Duda nie ułaskawi, to on ujawni nazwiska swoich mocodawców, których nie odważył się wykryć niezawisły sąd.
Wśród nich – pana Stanisława Kostrzewskiego, co to z niejednego komina wygartywał, bo był i członkiem PZPR aż do samego końca i wszechmocnym, chociaż pozostającym w cieniu, skarbnikiem Prawa i Sprawiedliwości.
Poza tym jest ojcem pani Małgorzaty Rozenek, która też składa się z samych zalet, podobnie jak pani Ludmiła Kozłowska z tą różnicą, że nie ma chyba tyle pieniędzy.
Pan minister Ziobro ostentacyjnie zbagatelizował te rewelacje pana Falenty mówiąc, że każdy skazaniec próbuje się tak ratować. To nawet może być prawda, bo jeśli pan Falenta rzeczywiście potajemnie ponagrywał obietnice, jakich podobno nie szczędzili mu jego rozmówcy, to może z tego wyniknąć niezła awantura, chyba, że wcześniej w więzieniu odwiedzi go seryjny samobójca.
Zakładam jednak, że pan Falenta jest dużym chłopczykiem i sprokurował sobie jakąś polisę ubezpieczeniową również na wypadek niespodziewanego samobójstwa i w związku z tym twierdzi, że ma nagranego samego prezesa Jarosława-Polskę-Zbaw-
W tej sytuacji politycy, których w 2013 roku podsłuchiwali kelnerzy, murem stają za panem Falentą i żądają, by najbliższe posiedzenie Sejmu zostało poświęcone wyjaśnieniu tej sprawy.
Oskarżają PiS o zorganizowanie pełzającego zamachu stanu, więc zapowiada się kampania wyborcza na czternaście fajerek. Warto w tej sytuacji przypomnieć, że spisek swój zorganizowali kelnerzy zaraz po tym, jak prezydent Obama powrócił do aktywnej polityki amerykańskiej w naszym zakątku Europy, więc Polska, spod kurateli strategicznych partnerów, to znaczy – Niemiec i Rosji – ponownie wróciła pod kuratelę amerykańską. A kiedy jakiś kraj trafia pod kuratelę takiego wielkiego mocarstwa, to to mocarstwo zaraz dokonuje przetasowań na tubylczej scenie politycznej pod kątem potrzeb polityki, jaką zamierza w tym zakątku świata uprawiać.
Dopóki tedy Polska pozostawała pod kuratelą strategicznych partnerów, to rzeczą naturalną było, że na pozycji lidera sceny politycznej była ekspozytura Stronnictwa Pruskiego przy niejakim udziale ekspozytury Stronnictwa Ruskiego. Kiedy jednak przeszła pod kuratelę amerykańską, to Amerykanom ekspozytura Stronnictwa Pruskiego na pozycji lidera politycznej sceny była potrzebna, jak psu piąta noga.
Toteż kelnerzy… – i tak dalej – w następstwie czego wybory prezydenckie w 2015 roku wygrał pan Andrzej Duda, o którym jeszcze w 2014 roku nikt w Polsce nie słyszał, jako o polityku samodzielnym, a wybory parlamentarne – Prawo i Sprawiedliwość, które utworzyło rząd przy udziale niedawnych dysydentów w osobie pana Zbigniewa Ziobry z „Solidarnej Polski”, utworzonej przez grono osobistości wyrzuconych z PiS oraz „Polski Razem” pod przewodnictwem pobożnego posła Jarosława Gowina, który też wygartywał z rozmaitych kominów i nawet był dygnitarzem w obozie zdrady i zaprzaństwa, ale się nawrócił i w nagrodę został ministrem w rządzie „dobrej zmiany”. Wydawało się, że wszystko zostało załatwione w najlepszym porządku, ale na skutek nadmiernej troski o praworządność, sprowadzony ciupasem do Polski pan Marek Falenta próbuje rozdrapywać stare rany, które zaczynały już zarastać błoną podłości. Trudno wymagać, by z takiego daru Niebios nie skorzystali dygnitarze z obozu zdrady i zaprzaństwa, których z pewności wesprze w tych zabiegach Nasza Złota Pani, najwyraźniej nie pogodzona z ograniczeniem wpływów politycznych w naszym bantustanie.
Stanisław Michalkiewicz