Z czasem właścicielka Solca, Zosia Dzianottowa, zaliczała się do naszych najbliższych przyjaciół. Zawsze mogliśmy na siebie wzajemnie liczyć, została chrzestną matką Jolanty i do końca życia, potem już z Anglii, przyjeżdżała do nas, bo twierdziła, że nie ma tam z kim serdecznie porozmawiać. Jej przyjaźnią można się chlubić, bo była człowiekiem bardzo wartościowym.
Równie serdecznie żyliśmy z apteką, według starego dowcipu, jak lekarz przyjaźni się z aptekarzem, to cała wieś będzie ich, ale tym razem to się nie zdarzyło. Obaj tylko dobro ludzi mieli na względzie i cieszyli się ogólną sympatią, która rozciągała się także na ich rodziny.
Loczki mojego dziecka przysłoniły mi świat, a ono rosło zdrowo i było zainteresowaniem całej rodziny. Ewa pierwszy raz wyruszyła w podróż do babci do Krakowa na Wielkanoc (urodziła się w Solcu). Potem postanowiliśmy, że na Boże Narodzenie będziemy jeździć do Krakowa, a na Wielkanoc do Michowa, bo tam dojazd był nużący, długi, z przesiadkami, więc na wiosnę było łatwiej.
Wojna poplątała nasze plany, nikt nie chciał narażać się na spotkanie z Niemcami, zresztą u nas przynajmniej było co jeść, a poza tym z liczną rodziną trudno byłoby zwalić się komuś w gościnę, tym bardziej, że moja mama posunęła się w latach, a mama męża zmarła w drugim roku wojny.
Ale wtedy jeszcze nikt o wojnie nie myślał. Ewunia codziennie dostarczała nam nowych powodów do radości. Wymyśliła własny język dzieciński chiński, w którym dominowała litera k: ekajkaj uciekaj, kekaj czekaj, kokek kotek, akawicka rękawiczka, lekoko daleko, w stopniowaniu lekokokoko to już bardzo daleko, opak chłopak, zamiast przyimka „do” wstawiała literę „a”, szła a lasu, jechała a Kakoffa, pakowała się a waliźku, rękę kładła a kiesieniu. Była ogromnie uważająca. Wsuwając się między dwa krzesełka mówiła paśsiam (przepraszam), w ruchach widać było wytworność, a w zachowaniu delikatność, ale nie było w niej nic sztucznego. Mama opiekowała się nią osobiście i z ręką na sercu mogę napisać, że Ewa nigdy nie spadła znikąd, co, jak mi powiedział pediatra, tylko nieliczne mamy mogą powiedzieć o swoich dzieciach. W odniesieniu do mnie używała różnych pieszczotliwych określeń, jakiś czas wołała na mnie tylko „ma”, potem znowu nazywała mnie mimi. Wieczorem przed zaśnięciem powtarzała różne podczas dnia zasłyszane wierszyki tak miłym szczebiotem, że żal było wyjść z pokoju, aż ją sen zmorzył. Gdy rozbrykaną usiłowałam zganić, klękała do modlitwy i mówiła imie ocia, bo wiedziała, spryciara, że modlitwy nie wolno przerywać. Bawiła się przeważnie z Jędrasem Głuskim, wnukiem p. aptekarzowej, który mówił bardzo miękko, zamiast „k” wstawiał „t” i tak mówił na kota totet, a ona kokek i świetnie się rozumieli.
Wychowywanie Ewy nie sprawiało mi trudności, nie miała żadnych narowów, nie bała się nowych twarzy. Mimo tego, że ciągle byłyśmy razem, nie czepiała się mojej spódnicy, łatwo wciągała się w zabawę z dziećmi, była delikatna. Pewno, że czasem miewała grymasy na przykład pewnego dnia witała się uprzejmie ze wszystkimi kuracjuszami oczekującymi w hallu łazienek na kąpiel, wszystkim podawała rękę i dygała bez względu na znajomość, a innego dnia nawet ze znajomymi nie chciała się przywitać. Jedno, co mnie przerażało, to umiejętność zachłystywania się płaczem (na wsi nazywano to „ciężki płacz”). Zdarzało się to rzadko, gdy się bardzo rozżaliła, ale wyglądało okropnie. Dopiero mama Anyszkowa nauczyła mnie, co w danym momemcie trzeba robić, bo, jak się okazało, Ewunia odziedziczyła tę zdolność po tatusiu; odkąd zastosowałam rady, przestała się zanosić, potem przy żadnym dziecku się to nie zdarzyło.
W 1937 na Boże Narodzenie jechałam z dzieckiem sama, co uważałam za nie lada wyczyn, zwracając uwagę na bagaże, przesiadki i że małą musiałam trzymać na rękach albo na kolanach. Wtedy nawet jakiś zgryźliwy pasażer wziął mi za złe moją troskliwość względem dziecka i powiedział: „tak, tak, niech się pani teraz nią przejmuje, a ona kiedyś się odwdzięczy” i nie sprawdziła się ta złowroga przepowiednia.
Jachur dojechał później. Musieliśmy być wszyscy w Krakowie, bo były to pierwsze święta bez ojca. Mamusia, ciągle zapłakana (ojciec umarł młodo, miał tylko 56 lat i nigdy nie chorował), w Ewie znajdowała wiele radości. Nawet kiedyś podczas Wigilii mama, która siedziała z Ewą na kolanach, rozżalona wstała od stołu i poszła do ciemnego pokoju wypłakać się, nagle wraca z twarzą mokrą od łez, ale już uśmiechnięta i mówi: „ten szkrab, to nawet płakać mi nie da”. Jak się okazało, mama płacząc od czasu do czasu pociągała nosem, a Ewa, nie wiedząc co się dzieje, każde pociągnięcie nosem powtarzała jak echo.
Na Wielkanoc odbyliśmy długą drogę do Michowa: końmi, koleją i autobusem. Dziecko spało, myśmy się męczyli, więc po przyjeździe położyliśmy się spać, zostawiając ją wśród dla niej nieznajomych ludzi. Po kilku godzinach snu słyszymy jej szczebiot i wybuchy śmiechu wszystkich. Nakarmiona, rozgadana bawiła całe otoczenie, upomniała się o „abatkę”, powyławiała rodzynki z ciasta.
Miała wtedy 17 miesięcy. Gdy w trzy miesiące potem urodziła się Maryna, Ewa nie uważała jej za dziecko swojej mamy, bo Maryna przyszła na świat w klinice i Ewa pierwszy raz zobaczyła ją w otoczeniu szpitalnym. Z szesnastu osesków wożonych wtedy do karmienia Maryna była najczarniejszym dzieckiem. Zgodnie należała do chóru wrzeszczących niemowląt, jakby kto psiarnię wypuścił. Miała tę wielką zaletę, że zrzucała nadmiar spożytego pokarmu i dlatego nigdy nie chorowała na żołądek. Gdyby był syn, miałby na imię Marian, ale pomyślałam, że może nigdy nie będę miała syna, więc po co zwodzić Matkę Boską.
Chrzest Marii Bożeny odbył się w Krakowie w tym samym kościele, co mój i tak jest ona jedyną całkowitą krakowianką wśród naszych dzieci. Rodzicami chrzestnymi byli: moja mama i wujek Józek Wilczyński, para serdecznych przyjaciół i bardzo udanych ludzi, jeżeli patrzeć na ich aparycję i talenty. Drogę do Solca autem zniosłam bardzo źle i chorowałam w domu prawie miesiąc. Jachur zajęty kuracjuszami i wiejską praktyką nie mógł poświęcać domowi dużo czasu. Dziewczyna, Julka, mając na opiece dwoje dzieci, była bardzo zajęta, ale znalazły się dwie litościwe dusze, p. Maria, pielęgniarka i p. Tunia Preissowa, które otoczyły mnie opieką. Wkrótce przyjęliśmy dziewczynę specjalnie do dzieci i mogłam spokojnie przychodzić do zdrowia.
Maryna rosła szybko bez żadnych kłopotów, jadła i spała, jadła i spała, wszystko według zegarka, a ja byłam odważniejsza, i bardziej doświadczona, więc nie popełniałam błędów w karmieniu, jak zdarzyło mi się przy Ewie, której o mało przez przekarmienie nie wpędziłam w ciężką chorobę. Gdy Maryna pierwszy raz stanęła na nogach, Ewa z nadzwyczajną radością oznajmiła wszystkim, że nasza Maryna już chodzi i zaczęła się z nią liczyć jako towarzyszką zabaw, bo przedtem traktowała ją nieco lekceważąco. A Maryna jeszcze przed ukończeniem roku zaczęła deptać samodzielnie, trochę jak kaczuszka, ale pewnie. Teraz stała się platynową blondynką. Roboty z nimi było co niemiara, bo według wymogów ówczesnych, przebierane były dwa razy na dzień, a koronki u bielizny dobierałam do koloru sukienek (przeważnie robione ręcznie przeze mnie), pranie, prasowanie. Prawie całe dnie przebywały w parku. Mieszkanie było teraz większe. Właściciel domku oddał nam jeszcze dwa pokoje tzn. cały domek ośmiopokojowy. Chłopak miał co sprzątać, a i pacjentów było huk, zaś kuchnię na siedem osób prowadziła Jula, która awansowała na kucharkę.
Mieszkanie przychodziły oglądać panie z okolicy jako przykład nowoczesnego wnętrza.
Sypialnia z meblami z czeczotki utrzymana była w kolorze ciemnołososiowym (ściany, obicia mebli i motywy na firankach, zakupionych w sklepie szwajcarskich haftów przez moją mamę). Za najładniejszy mebel uważałam bieliźniarkę połączoną z sekretarzykiem, częściowo oszkloną, pięknie wykonaną przez kalwaryjskich stolarzy. Z sypialnią sąsiadował pokój dziecinny, niebiesko-biały, w nim prócz łóżeczek i szafy stała tak zwana „przewijaczka”, sprzęt zrobiony na zamówienie według wzoru podanego przez pielęgniarkę do dzieci. Pokój stołowy miał meble ciemnobrązowe z półaksamitnymi obiciami złotobrązowymi. Stał tu wielki kredens czterodrzwiowy, zajmujący prawie całą ścianę, oczywiście krzesła, ten stół „stonóg” i duży fotel, który chytrze dał się przerobić na leżankę. W salonie były też ciemne meble z obiciem szafirowym, a stały na dużym leszczkowskim kilimie w szachownicę brązowo-szafirową; najładniejszym sprzętem była biblioteczka, istny majstersztyk sztuki stolarskiej. Półeczki miała fikuśnie powyginane, że np. na tej samej półce od połowy długości stały książki o innym formacie, a przylegało do niej biureczko ukryte za zamkniętymi drzwiami. Szafa była oczywiście oszklona. Moje historyczne książki miały oprawę szafirową, lekarskie Jachura ciemnobrązową. Każdy znajdował swoje bez trudu.
Do salonu dyrekcja zakładu wstawiła nam pianino. Następny pokój nazywał się „gościnny”, ściany miały kolor złocisty, portiera i nakrycie na tapczanie z „polskiego lnu” w odpowiednie kwiaty. Między tymi pokojami wszędzie były drzwi, można było chodzić dookoła.
Natomiast gabinet i poczekalnia znajdowały się po drugiej stronie przedpokoju i nie łączyły się z resztą mieszkania, co było bardzo wygodne, bo dzieci nie stykały się z chorymi. Ponieważ mieszkanie nie miało łazienki (tylko WC) ostatni pokój podzieliliśmy na mniejszy do mycia i służbówkę. Kąpiel higieniczną można było zawsze wziąć w łazienkach i to z zamówionym zapachem. Inżynier Daniewski jako chemik bawił się takimi hobby.
Gabinet był idealnie biały, tylko pod sufitem biegł ciemnoczerwony pasek, poczekalnia umeblowana wikliną miała charakter krakowski: szare płótno i krakowskie chustki w kwiaty. W przedpokoju królowała wielka starodawna kanapa, na której wiejska klientela składała swoje pierzyny i inne bety, a nad drzwiami dla dekoracji wiejskim zwyczajem przypięto dwa wypchane ptaki, które potem okazały się źródłem moli. We wszystkich pokojach stały kwietniki i było dużo światła, bo okna były weneckie. Połączenie ze światem stanowił telefon i radio, a właśnie w roku wojny Jachur zakupił aparat najnowszego typu, firmy Telefunken, który łapał wszystkie stacje.
Mieliśmy również mały ogródek, bo p. Dzianott oddał nam do dyspozycji kawałek ziemi między naszym domkiem, a następnym budynkiem. Wypisaliśmy z katalogu najpiękniejsze gatunki róż, przysłane sadzonki Jachur pod kierunkiem ogrodnika wysadził do naszego ogródka i starannie pielęgnował, przywiązanie do ziemi ma przecież we krwi. Ale w jesieni jakiś łobuz zrobił spustoszenie i znaleźliśmy część róż powyrywanych w krzakach. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, kto to zrobił.
Na wiosnę 1939 r. nasza kucharka Jula wyszła za mąż, a że była sierotą, skromny poczęstunek dla gości odbył się w pokoju służbowym i zaraz potem Jula wyjechała na Polesie, bo jej mąż był osadnikiem wojskowym. Należał jej się jakiś lepszy los po przykrej sierocej doli. Pracę wykonywała bardzo solidnie, a mnie i dzieciom okazywała wiele troskliwości, a nawet jeśli chodziło o moje zdrowie, kiedyś ośmieliła się mnie strofować, bo słyszała, jak robiła to mamusia. Miejsce Juli zajęła Janka.