Spokojny i szczęśliwy tok życia przerwały groźne wieści o zbliżającej się wojnie, w które usiłowałam nie wierzyć, w ogóle nie dopuszczałam ich do siebie.

Z dzieciństwa zachowałam obraz wojny, ale jakże okazał się fałszywy w stosunku do tej, którą mieliśmy przeżyć. Dawniej udział w wojnie brali tylko żołnierze, którzy po to szli na front, aby rodzinom pozostawionym w głębi kraju zapewnić bezpieczeństwo. Nie było wtedy wojsk lotniczych.

Przez kilka lat mój ojciec i wujowie spędzali w domu tylko krótkie urlopy, a my na tyłach, cierpieliśmy różne braki, na przykład, pamiętam, jedliśmy kukurydziany chleb, żółty, mokry i nieładnie pachnący, cukier melasę, piliśmy kawę z żołędzi. Biedniejsze koleżanki nosiły fartuchy z papieru, ale to wszystko łatwo było dzieciom wytłumaczyć słowem „wojna”.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Teraz wojna miała namacalnie dotknąć cały naród. To nic, że żołnierze wykrwawiali się na froncie, na ich rodziny nieprzyjaciel z samolotów zrzucał bomby i obsypywał kulami z karabinów maszynowych. Obracał w pogorzeliska miasta i wsie. Cóż z tego nawet, że linia frontu posuwała się do przodu, kiedy zwycięzcy nie mieli do kogo wracać, bo wróg wyniszczył ich rodziny.

Nie potrafię opowiedzieć, co przeżyliśmy podczas wojny, chociaż chciałabym, abyście tylko z opisu poznały jej okropności i oceniły, że w haśle „nigdy więcej wojny” zawarte jest najsłuszniejsze żądanie człowieka.

Mimo pomruków o wojnie sezon w Solcu był bardzo udany. Odwiedziła mnie cała rodzina, a także Marysia Kwaśniewska. W lipcu byłam w Krakowie zająć się kupnem willi dla naszej rodzinki. Wujek Józek Wilczyński jako rzeczoznawca architekt oglądał ze mną różne obiekty, ale żaden nie odpowiadał jego wymogom, bo przecież dla Krysi chciał znaleźć coś ładnego i solidnego w odpowiednim miejscu. Odsunęliśmy sprawę kupna na dalszy plan, nie przypuszczając, że na zawsze. Część pieniędzy Jachur pożyczył na hipotekę Solca, a gdy po wojnie właściciele proponowali mu parcelę zamiast gotówki, wzbraniał się przyjąć i tak Solec upaństwowiono, a myśmy dostali „figę”, bo reszta pieniędzy straciła wartość w czasie okupacji.

W sierpniu 1939 r., w ostatnim miesiącu przed wybuchem wojny odbył się ślub mojego brata Mariana z Zofią Zgorzelską. Oboje studiowali prawo (Marian już skończył) i pracowali w krakowskim magistracie.

Od lewej: z tyłu: Jan Anyszek, Marian Kramarski, xxx.
Z przodu: Zbyszek Florczyk, Krystyna Kramarska-Anyszek (autorka Książki Babci), Zofia Zgorzelska-Kramarska (żona Mariana Kramarskiego), Janeczka Kramarska, xxx.

Wesele odbywało się w naszym rodzinnym domu, ze względu na szczupłość miejsca w mieszkaniu panny młodej. Nikt z nas nie przypuszczał, że już nigdy nie spotkamy się w tak licznym gronie. Nastrój był weselny. Pomagałam mamie pełnić obowiązki gospodyni. Ja prasowałam Marianowi koszulę do ślubu. Nie znające mnie osoby z rodziny panny młodej podziwiały żywotność tej „panienki”, która z taką werwą podejmowała gości, aż trzeba było im wyjaśnić, że to nie panienka, ale mężatka szczęśliwa z posiadania kochającego męża i dwóch przemiłych córeczek Ewy i Maryny, które oczywiście również uczestniczyły w tej uroczystości, ubrane w żorżetowe sukienki, ręcznie haftowane przez mamę (Ewa miała pierwszy raz haleczkę, której uprzednio nie omieszkała wszystkim pokazać, jako najważniejszą część stroju).

Wśród gości weselnych była siostra Jachura, Józia, która potem pojechała ze mną do Solca. W późniejszych latach tak się układało, że Józia, której obowiązki domowe i odległość, zwiększająca się przez złą komunikację, nie pozwalały na częste wyjazdy, odwiedziła nas po każdej zmianie miejsca zamieszkania i w Busku, i w Gliwicach, i w Krakowie.

Po skończonej uroczystości, gdy goście opuszczali nasz dom, a z nimi odchodził mój brat, już teraz do swego mieszkania, przeżyłam chwilę wielkiej przykrości. Kątem oka patrzyłam na mamę, która ludziom oddała najstarszego syna i odtąd on już nie miał być wyłącznie nasz. I wtedy odczułam, co przeżywała ona, gdy ja wyszłam z domu w daleki świat, a zrozumiałam to dopiero naprawdę, jak moja Ewa wychodząc z domu po weselu powiedziała nam, rodzicom „do widzenia”. Zdawało mi się, że ktoś ze mnie wydziera kawał żywego mięsa. Taki to już los matek.

Wtedy, w 1939 r., Janeczka była na posadzie w Skarżysku, Adam pracował u dentysty, Stefan zdał maturę. Mamusia czuła się coraz bardziej osamotniona, przysłała mi zdjęcie z Adamem i Stefanem z podpisem „Tyle mi zostało”, na co ja posłałam jej fotografię Ewy i Maryny z podpisem „A tyle przybyło”.

Grudzień 1940 r. Przy maszynie do pisania Janeczka Kramarska, siostra Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

Jachur pracował społecznie w Związku Rezerwistów i Akcji Katolickiej i właśnie za tę akcję otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi.

W przeddzień wybuchu wojny posłuszna poleceniom władz przygotowałam tak zwane pomieszczenie uszczelnione, na wypadek użycia gazów bojowych. Należało dokładnie poutykać okna i wszystkie szyby nakleić paskami papieru na krzyż. Nawet mi na myśl nie przyszło, że nie będziemy korzystać z tego bezpiecznego schronienia. Dnia 1 września o godz. 6 rano samoloty niemieckie zbombardowały Kraków i tak wojna zaczęła się od środka kraju. Niemcy z zadziwiającą szybkością posuwali się ciągle naprzód, polskie radio wołało „młodzi, uciekajcie przed frontem”. Falanga ludzi rzuciła się do ucieczki, tym bardziej, że chodziły różne wieści o zachowaniu się żołnierzy nieprzyjacielskich wobec ludności cywilnej.

Przed oknami naszego domku w Solcu zaczęły się przesuwać gromady ludzi z walizkami, dziećmi, wózkami i tobołami. Zatrzymywali się, by odpocząć, chcieli pić, wody do mycia dzieci itd. Dopóki byli to ludzie ze Śląska, wydawało się naturalnym, że mieszkańcy pogranicza usuwają się w głąb kraju. Ale gdy rzesza coraz się zwiększała i dowiedzieliśmy się, że wśród uciekinierów są także krakowianie, i my wpadliśmy w popłoch. Takiej wędrówki ludów nigdy nie przeżywaliśmy i nigdy więcej nie chciałabym nawet widzieć. Wojna zaczęła się w piątek, a w poniedziałek w południe przewinęli się przez nasz dom lekarze z krakowskiego szpitala św. Łazarza. Ten fakt wpędził nas w okropną panikę. Na moją wzmiankę o rodzinie w Krakowie usłyszałam przykre słowa:„uciekną, jak będą mieli czym”. Jak bardzo było mi przykro, ze strachu o nich włosy stawały mi dęba i ciarki chodziły po skórze, a tutaj widziałam, jak mąż szykuje się do drogi, bo jakże mógłby dostać się w ręce wroga z wojskową kartą powołania. Zobowiązany był szukać swojej jednostki, a skoro jej już nie było w Krakowie, jechać za nią w ślad. Więc pouczał mnie rzeczowo: „gdy zobaczysz, że wszyscy uciekają, zbieraj dzieci i rób to samo”.

Żołnierze niemieccy niszczą pomnik Adama Mickiewicza na Rynku Głównym w Krakowie. Sierpień 1940 r. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci. Kraków August 1940. The German Nazis destroy the monument of Adam Mickiewicz, Polish poet, in the Main Market of Kraków after invading Poland in September 1939.

Na szczęście, moim udało się wyrwać z Krakowa i we wtorek o świcie zjawili się w naszym domku: mama, Janeczka, Zocha Marianowa z matką, trzech moich braci, i trzech Florczyków. Wyjeżdżali z Krakowa w takim pośpiechu, że na stole zostawili niedojedzoną sałatkę z pomidorów, która w czasie ich wędrówki porosła zieloną pleśnią. We wtorek rano wojska niemieckie były już o 14 km od Solca, więc po krótkim odpoczynku przybysze ruszyli w dalszą drogę, a z nimi ja z mężem i dziećmi, bo już nawet urząd pocztowy ewakuował się na wschód. Gdy wychodziłam z domu, z dzieckiem na ręku, i znak krzyża zaznaczyłam na czole, mama powiedziała „obejrzyj się, co zostawiasz”, zupełnie jakby przeczuwała, że już nigdy nie zobaczę mojego wymarzonego domku.

Zaplanowaliśmy schronić się w Michowie u rodziny Jachura. Z początku jechaliśmy dniami, ale gdy naloty zdarzały się coraz częściej i trzeba było co chwilę kłaść się w bruzdach i przydrożnych rowach, zaczęliśmy wędrować nocami. Pierwszy nocleg spędziliśmy we dworze w Tuczępach u Hanki Głuskiej (córka soleckiego aptekarza wyszła za Kazimierza Głuskiego, właściciela Tucząp). Rano słychać było głuche dudnienie armat. Czas naglił do dalszej drogi. Jachur kupił konia z wozem i tak, kto zmęczony siadał na wóz, a potem odstępował miejsca drugiemu. Woźnicami byli kolejno wszyscy mężczyźni. Mamusia, Janeczka, p. Zgorzelska i dzieci jechały cały czas. Ewie wydawało się niezmiernie dziwne, kiedy w czasie nalotu Babunia kazała jej się położyć na polu ziemniaczanym. Ewa nie mogła tego zrozumieć, że nakazuje jej się to, czego dawniej się zabraniało: kładzenia na ziemi.

Następnie nocowaliśmy koło Iwanisk i wtedy zmieniliśmy porę jazdy. W połowie następnej nocy dotarliśmy do mostu na Wiśle w Sandomierzu. Niestety most był zaminowany i żołnierze nie pozwolili przejeżdżać przez niego wozami, bo nie wytrzymałby obciążenia. Można było szukać brodu, ale strach górował nad wszystkim. Obawa, że o świcie zjawią się samoloty niemieckie i będą ostrzeliwać zgromadzonych przy moście uciekinierów wstrzymała nas od szukania brodu. W zupełnej ciemności staliśmy w długim szeregu wozów w oczekiwaniu na dalszą jazdę. Czas uciekał. Wreszcie zabraliśmy z wozu, co mogliśmy udźwignąć i pozostawiwszy konie z wozem i pół metra owsa, ruszyliśmy pieszo w dalszą wędrówkę, bo pieszych puszczano przez most. Ciemno, że oko wykol, długi most, obstawiony wojskiem, my obarczeni, bo i dzieci trzeba było nieść, z trudem odnaleźliśmy się i na rano dotarli do wsi Turbia koło Rozwadowa, gdzie przyjęto nas serdecznie. Gospodarze oddali nam najlepszy pokój, poili sokiem z jagód i umożliwili w dzień odespać zmęczenie. W czasie przeżywanych nalotów zaimponował mi Marian, który w chwili, kiedy zaczynało się bombardowanie i wszyscy twarzami przypadali do ziemi, układał się na plecach i obserwował ruchy nieprzyjaciela na niebie: ja wolałam nie widzieć tego pocisku, który ewentualnie był dla mnie przeznaczony.

W Turbii Jachur spotkał dwóch młodych ludzi, którzy tak jak my, uciekając przed frontem, przejechali przez Wisłę i mieli dwie puste podwody i mnóstwo czasu, bo nie wiedzieli, co z sobą dalej robić. Jachur zgodził się z nimi, że zawiozą nas wszystkich do babci w Michowie. I znowu w nocy ruszyliśmy dalej. Jazda odbywała się bardzo wolno, bo droga zatłoczona była wozami i rozmaitymi pojazdami, każdy uciekał, czym mógł. Poza tym wszędzie widać było żołnierzy, którzy pogubili się od swoich jednostek, niektórzy już szli ranni, kręcili się w różne strony, jak zbłąkane owce. W ogóle był to obraz przejmujący grozą, zupełnie jak grottgerowska „Wojna”.

Następnie na dzień zatrzymaliśmy się w Niedrzwiczu, by stamtąd skierować się na północ do Michowa. W nocy przejeżdżaliśmy przez zbombardowany Lublin. Okaleczone domy stały w pożodze ognia, który chwilami przygasał i na nowo buchał płomieniem. Wreszcie dotarliśmy do Rudna (2 km od Michowa). Jachur poszedł do dowództwa, aby się dowiedzieć, w którą stronę trzeba uciekać, bo chciał mieć pewność, że zabezpieczy rodzinę, zanim sam wstąpi do armii. Komenda orzekła, że zupełnie źle się kierujemy, bo w tych okolicach przewiduje się największe walki, raczej wskazano południowywschód. Wobec tego Jachur poprosił jakiegoś chłopca z rowerem, aby pojechał do Michowa i powiedział mamie Anyszkowej, że wprawdzie jesteśmy bardzo blisko, ale tam nie przyjedziemy, bo gdzie indziej nam wskazano bezpieczne schronienie. Babcia w ciągu godziny zjawiła się, aby nam wybić z głowy, ten, jak twierdziła, niemądry pomysł, ale nie daliśmy się przekonać. I wtedy ostatni raz widziałam matkę mojego męża, tak skłopotaną i płaczącą. Jachur widział ją jeszcze potem, bo w powrotnej wędrówce wstąpił do Michowa w nadziei, że nas tam znajdzie. Antonina Anyszek zmarła 29 listopada 1941 r. Wobec trudnych warunków podróżowania, na pogrzeb pojechał Jachur sam. Była osobą głęboko wierzącą i dużo czasu poświęcała na modlitwę, w chwili śmierci odmawiała różaniec. Jedynego syna kochała bardzo i myślę, że jej orędownictwo wiele pomogło nam w przetrwaniu tych wojennych przygód i towarzyszyło w dalszym życiu