Święta Bożego Narodzenia 1939, bardzo skromne, spędziliśmy w Solcu w oczekiwaniu końca wojny. Nikt nie przeczuł, kiedy to dopiero miało nastąpić, a my łudziliśmy się, że niedługo. Zgrabiałymi z zimna palcami kleiliśmy dzieciom ozdoby na choinkę i cieszyli każdym zrobionym cackiem, byle dalej odsunąć przykre myśli i ciążącą nad nami grozę.
Na wiosnę przeprowadziliśmy się do drewnianej letniej willi „Mickiewiczówki”. Tam było sucho, znacznie przestrzenniej i trochę wygód, więc mogliśmy w lecie gościć kolejno różne osoby z rodziny: Mamusię z Janeczką, Mariana z Zochą, Marysię Rutkowską i Staszka Modelskiego. Uciekali z Krakowa, zapchanego Niemcami i odpoczywali mając obfitość jadła i napoju.
Willa miała przedziwny kształt i ongiś przeznaczona była na pensjonat. Wielka kuchnia mieściła się na dole z wejściem od ogrodu, stąd po schodach szło się do ogromnej sali, chyba o ośmiu oknach, przeznaczonej na jadalnię, a zajmującej prawie pół budynku. Teraz, w czasie wojny zrobiono w niej skład wysortowanych mebli i ławek parkowych. Dziewczynki wyszukały jedną kanapę i uważały ją za krowę do zabawy, bo miała mnóstwo zwisających sznurków, za które można było ją doić, co z radością robiły podstawiając garnuszek. W tej sali w jednym kącie zrobiliśmy namiastkę jadalni, aby było bliżej kuchni, bo inaczej posiłki jadalibyśmy wystygnięte. Pokoje mieszkalne znajdowały się za tą salą na froncie, dwa dla nas i dwa na gabinet, dla gości pokoik na piętrze. Willa była skanalizowana. Z prawej strony i z frontu miała werandy. Całą oddano nam do użytku. Przed nocą z kluczami obchodziłam wszystkie drzwi, a było ich mnóstwo, samych wejść głównych trzy, a przecież czasy zmuszały do ostrożności. I tak nie udało mi się upilnować i pewnej nocy ktoś zabrał Jachurowi prawie wszystkie narzędzia, na gwałt sprowadziliśmy nowe z Krakowa, po jakimś czasie znaleźliśmy tamte porzucone w krzakach. Dotąd nie wiem, jaki ktoś miał w tym cel i kto.
W jesieni p. Maria Daniewska, ciotka właścicieli Solca, odstąpiła nam swoje umeblowane mieszkanie, a sama przeniosła się do rodziny („Mickiewiczówka” była letniskiem). W tym „Długim domu” mieszkaliśmy do 1944 r.. Mieszkanie składało się z trzech pokoi i kuchni, przedpokoju, bez wygód, ale znajdowało się blisko ogrodu i w chwili niebezpieczeństwa łatwo się było z niego wymknąć, bo miało dwa wejścia. Tu znowu inne było umeblowanie: piękne, stare lustra w złoconych ramach, śliczne stylowe stoliczki. W jednym pokoju za dużą bieliźniarką sprytnie ukryto kącik do mycia, Wprowadziliśmy się z naszym kredensikiem, wiklinowym łóżeczkiem Maryny, cała reszta należała do cioci Mani. Do przedpokoju z drugiej strony przylegały jeszcze dwa pokoje, w których zmagazynowano całą zakładową pościel, bo przecież pokoje w hotelu, pensjonacie i willach wynajmowano z pościelą, ale teraz w czasie wojny nie było wielu kuracjuszy. Do tych dwóch pokoi miałam prawo wprowadzać moich gości i według gustu mogli spać pod sufitem albo na podłodze, ale posłanie mieli przewygodne. Natomiast WC znajdowało się w następnej willi „Pod brzozami”, a że obowiązywało zaciemnienie, jak nie świecił księżyc, drogę rozświetlać mogły gwiazdy, gdy ktoś rąbnął głową o drzewo.
Do tego mieszkania razem z nami wprowadził się Stefan, bo ze względów bezpieczeństwa musiał usunąć się z Krakowa i mamusia oddała go pod naszą opiekę. Wkrótce wrósł w nasze towarzystwo, znalazł kółeczko do gry w karty, dużo czytał, również dziewczynkom niezmordowanie, co Maryna określiła: „ mamusia czyta oczkami, a wujcio buzią”.
Gabinet mieścił się również w „Długim domu”, ale nie miał połączenia z mieszkaniem, też niewygoda. Jachur przyjmował pacjentów o każdej porze. Jeździł do chorych w dalekie, zaminowane drogi. Z duszą na ramieniu czekałam jego powrotu. Wiadomości ze świata przychodziły smutne, przygnębiające, niespokojne. Dostawaliśmy tajne gazetki, po przeczytaniu podawaliśmy dalej systemem schowkowym. Niemcy wszystkim odebrali radia. Nasze również, choć wyniesione przed pożarem, dostało się w ich ręce. Bylibyśmy zupełnie pozbawieni codziennych wieści, ale od czegóż spryt. Jeden z panów na każdy wieczór montował aparacik radiowy, a po wysłuchaniu komunikatów z powrotem wszystko rozkręcał, że leżały różne elementy i nikt nie mógł go posądzić o posiadanie radia. Dla tych komunikatów Jachur w każdy wieczór przekradał się ogrodami, ale dzięki temu nie czuł się jak tabaka w rogu. Służył ludziom nie tylko w sprawach lekarskich, również jako tłumacz, przychodzili do niego ze swymi troskami, radził, dodawał otuchy, był „wodzem soleckich nastrojów”. Tak chlubnie określił go jeden ze znających jego działanie, w tamtych czasach było to bardzo niebezpieczne określenie.
Starał się ludziom iść na rękę. Aby poprawić zaprowiantowanie wsi postanowiono założyć Spółdzielnię Spożywców i rozprzedawano udziały. Kupiliśmy dwa na nasze imię, a potem pożyczyliśmy pieniędzy na podwojenie kapitału spółdzielni. Po prostu zafundowaliśmy wsi sklep, bo spółdzielnia świetnie prosperowała i rzeczywiście spełniała zadanie, ale my nie potrafiliśmy nigdy odzyskać pożyczonych pieniędzy. Ciągle coś stawało na przeszkodzie i dotąd jesteśmy w posiadaniu szumnego kontraktu. Sprawa chyba uległa przedawnieniu.
Ja prowadziłam dom na poziomie, przynajmniej usiłowałam, o ile mi na to pozwalały warunki. Prułam, przerabiałam i znowu prułam, nie można było niczego zmarnować. W pruciu nabrałam takiej wprawy, że jeszcze teraz mogłabym stawać do zawodów. Chciałam utrzymać złudzenie, że nie dzieje się nic strasznego, chodziło przecież o dzieci.
Dbałam o nasz wygląd zewnętrzny, dzieci były ładnie ubrane, to wyszywane, tamto robione szydełkiem czy na drutach. W sukni z byle jakiej, starej szmatki, w drewniakach, czułam się nie gorzej niż dawniej w najlepszej toalecie, gdy wszystkich miałam przy sobie i wieści ze świata czasem nie były takie przeraźliwe. Bo tego, co działo się w miastach nie usiłuję nawet opisywać. Nie wiadomo było, czy wychodzących z domu zobaczy się jeszcze kiedykolwiek. W Solcu, osadzie leżącej przy głównym trakcie, Niemcy zjawiali się rzadko i widać ich było z daleka, a każdy miał wymyślone schowki i sposoby ucieczki.
Do krewnych w Krakowie i znajomych w Warszawie wysyłaliśmy paczki z żywnością, aby pomóc im przetrwać. Pakowaniem i wysyłką paczek zajmował się Stefan. On decydował, komu czego potrzeba i w jakiej kolejności, nawet założył sobie specjalny zeszyt, żeby było sprawiedliwie obdzielone. Z częstej bytności na poczcie wytworzyła się jego wielka zażyłość z kierownikiem poczty, a stamtąd też docierały do nas wiadomości.
Jako ciekawostkę dla Was, Wnuczki, notuję, że w kwietniu 1940 r panie zaczęły chodzić bez pończoch, dotąd coś niesłychanego. Jachur pozwolił mi ogołocić nogi dopiero, kiedy bardzo nobliwa osoba p. Zofia Dzianottowa przyjęła tę modę. W czasie wędrówki miałam na piętach dziury jak talary, bo kiedy było cerować i czym, ale wytrwale szłam w pończochach. Jachura tak bardzo frapował ten niecodzienny widok moich gołych pięt, że wracając do domu, zmartwiony i niepewny, kupił gdzieś dwie pary pończoch i dał mi na powitanie. Przed wojną przyjeżdżał na kurację z Łodzi właściciel fabryki pończoch, Oskar Han, i jako gościniec przywoził mi pudełka pończoch we wszystkich kolorach. Raz hyc, raz nic, tak to w życiu bywa.
W r. 1941 zmarła nagle na serce, 23 lipca, siostra moja Janeczka, w wieku lat 32. Świetlana postać, kochająca, przedobra. Wojna wybuchła w chwili, kiedy miały być ogłoszone zapowiedzi jej ślubu z p. Kazimierzem Kruszewskim.
On przesiedział wojnę w obozie jenieckim, ona, nie mogąc pracować w swoim zawodzie (była, jak wspominałam, nauczycielką w gimnazjum handlowym) przeciwdziałała ludzkiej nędzy w dziecińcach i szpitalach. Bardzo ciężko było nam pożegnać ją na zawsze. Śmierć zabrała ją w czasie przygotowań do wyjazdu do nas. Zocha i Marian byli wtedy w Solcu. Na smutny obrzęd płynęliśmy do Krakowa statkiem w pięć osób. To był jedyny mój i Jachura pobyt w niemieckim Krakowie.
Pożegnałam najlepszą przyjaciółkę. Janeczka była osobą pełną wdzięku, miała dar robienia ludziom przyjemności, płynęło to z jej natury. Była bardzo bezpośrednia, w jej obcowaniu z ludźmi nie było przymusu. Myślę, że po swojej chrzestnej babci Antoninie posiadała wielki zasób miłości bliźniego i naturalną słodycz podejścia.
Mamusia bolejąca nad jej stratą równocześnie cały czas drżała o życie synów, codziennie narażonych na niebezpieczeństwo i chyba właśnie ten nadmiar przeżyć pozwolił jej utrzymać równowagę w tych ciężkich chwilach, bo od dziecka potrafiła iść przez życie przebojem.
O Zbyszku Florczyku w dalszym ciągu nie było wiadomości, przepadł na zawsze.
Stefana Sawickiego wywieziono do Oświęcimia i kilka osób z dalszej rodziny także. Obóz powiększał się w zastraszającym tempie.
Przyjeżdżali do nas z Krakowa wszyscy potrzebujący odpoczynku: mama, rodzeństwo. Kiedyś zjawił się Wiesiek Florczyk, potem matka Zochy. Przyjeżdżający z Krakowa zjawiali się u nas od strony Korczyna, ponieważ płynęli statkiem. Ten sposób podróżowania nie narażał ich na spotkanie z Niemcami i w innym czasie należałby nawet do przyjemności. Odtąd marzyłam o rejsie z biegiem Wisły i nawet po wojnie mogłoby mi się to spełnić, ale już wtedy byłam spragniona wygód i nie zdecydowałam się.
W Zborowie obowiązki nauczyciela (tajnie) podjął przyjaciel Jachura i Mariana, polonista Ludek Sibik. Oficjalnie meldowany był jako pszczelarz i prowadził pasiekę. Mieliśmy w nim częstego gościa, bardzo miłego. Na plebanii w charakterze rezydenta osiadł ks Stanisław Tomkiewicz, wysiedlony z Polesia, przemiły człowiek i gorliwy duszpasterz i wkrótce stał się naszym codziennym gościem. Często także bywał u nas ks Jan Olesiński, proboszcz w Świniarach, szkolny kolega Jachura z najmłodszych lat. Po długiej przerwie odnaleźli się w czasie wojny, jeden jako ksiądz, drugi jako lekarz i bardzo przypadli sobie do gustu. Przyjaźnią się do dzisiaj, Ksiądz Jan ma w sobie dużo serdecznych uczuć i obdarza nimi hojnie.
Usiłowaliśmy wieść normalne życie. Dzieci bawiły się z rówieśnikami, zapraszały ich do domu, a my, starsi staraliśmy się im trochę ozdobić to wojenne dzieciństwo. Wymyślaliśmy to loterię, to quiz. Kiedyś imieniny Ewy odbyły się w formie wesela kwiatów. Dla zaproszonych dzieci zrobiłyśmy (ja i zaprzyjaźniona nauczycielka p. Ziutka) odpowiednie stroje, Ewa panna młoda była kwiatem jabłoni, a Jędras, pan młody, konikiem polnym.
Tradycyjnie przychodził do nich św. Mikołaj. Przez dwa kolejne lata św. Mikołajem był Stefan. Zrobił przepiękny ornat czerwono-biało-srebrny i infułę, komżę pożyczył z kościoła i koronkową halkę Wojciechowej wkładał zamiast alby. Zjawił się u nas taki śliczny i taki prawdziwy, że mnie, starej mężatce z zachwytu łzy płynęły po twarzy. Byłam bardzo wdzięczna Stefanowi, że pokazał dzieciom tak piękną wizję świętego, a inne mamy też chciały, aby ich dzieci przeżyły tę przyjemność, więc Stefan przemykał się po ciemku. W drugim roku strój nieco się zniszczył, więc nie mógł pokazywać się w pełnym świetle, a przy tym dziewczynki, już starsze o rok mogłyby go poznać, wobec tego stanął w mroku; w promieniach bocznego światła pięknie błyszczały smugi srebrzyste na ornacie i impreza znowu się udała.
Dziewczynki w jasełkach grały anioły, na procesjach rzucały kwiatki. Maryna zawsze bardzo umiała chcieć, a właśnie bardzo chciała sypać kwiaty, choć miała dopiero trzy lata i nie mogła pojąć rytmu, polegającego na tym, że dziewczynki szły w kierunku procesji, brały z dużego kosza kwiaty, odwracały się w stronę przeciwną, podchodziły do monstrancji, rzucały kwiaty i znowu odwracały się, aby iść z procesją. Było to zbyt trudne dla jej maleńkiego mózgu. Więc chodziła luzem, w środku między rzędami dzieci. Zabierała z kosza kwiaty do obu rączek, odwracała się, szła do księdza, jak zobaczyła jego buty, rzucała na nie kwiaty i wracała po nowe. Bardzo jej się to podobało. Wszyscy byli znajomi, tatuś prowadził księdza, a ten zapewnił, że jej nie rozdepcze. Dziewczynki co roku w oktawie pilnie sypały kwiatki.
Uroczystości reżyserowała p. Helena od Dzianottów i prawie codziennie wymyślała inne dodatki do strojów: wianuszki ze stokrotek, to znów z bławatków, albo tylko białe kokardy.