Tuż obok zobaczyłem biegającego wolno psa i stłoczone owce.
Szczerze powiem, że tak jak marynarz krzyczący z bocianiego gniazda „Ziemia!” chciałem zawołać „Ludzie!”
Pies rzucił się w moim kierunku z wściekłym ujadaniem. Zasłoniłem się plecakiem i zawołałem:
„Hej, hej – jest tam kto!!!”
Ukazał się pasterz, odgonił psa i wrzasnął:
„A kto je tam?” I wtedy zrozumiałem, że jestem na Słowacji.
Zostałem na noc. Słowak dał mi mleka i pokazał wyrko, na którym leżał niemożliwie śmierdzący stary chłop. Z boku było trochę miejsca, więc nie zdejmując ubrania położyłem się obok.
Rano okazało się, że mój łóżkowy towarzysz jest kaleką. Jedną stronę miał zupełnie niewładną. Mimo to zwlókł się z tego naszego wspólnego barłogu jeszcze przed świtem i powłócząc jedną nogą i dziwnie podskakując miał na tyle siły żeby zapalić pod prymitywną kuchnią i postawić na niej garnek. Widać było, że chce pracować i być użytecznym bo tłukł się jak „Marek po piekle”, przerzucał polana, walił pogrzebaczem i w ogóle miałem wrażenie, że bardzo się stara zwrócić na siebie uwagę.
Leżałem jeszcze przez parę chwil gdy wtem posłyszałem jakieś głosy. Kaleka rzucił się w moim kierunku, pokazał palcem, że mam być cicho i narzucił mi na głowę derkę. Jeszcze na sekundę wcześniej zobaczyłem, że za oknem mignął jakiś mundur.
Derka na głowie cuchnęła tak niemiłosiernie, że myślałem, że zwymiotuję, ale powstrzymywałem się wszystkimi siłami. To byli słowaccy pogranicznicy, którzy myszkowali po obejściu szałasu, mówili coś podniesionymi głosami, jakby byli na coś źli, coś przewracali i czegoś szukali. Słyszałem jak wwalają się do środka. Kaleka usiadł na łóżku a właściwie usiadł prawie na mnie. Leżałem przywalony derką i jakąś owczą skórą, przyciśnięty kościstym, na wpół sparaliżowanym siedzeniem mojego protektora i wstrzymywałem oddech. Jakoś na całe szczęście dość szybko to minęło, żołnierze wyszli a ja odetchnąłem głęboko jak człowiek, który wychynął z topieli i łapie powietrze.
Parę chwil potem gdy gotowałem się już do „powrotu na Ojczyzny łono”, dowiedziałem się, że słowackie służby graniczne szukały przemytu a właściwie wódki, którą przewożono przez granicę. Nie pamiętam już w którą stronę – z polskiej na słowacką czy odwrotnie. Wyglądało na to, że to był bardzo dobry interes. Pasterze byli pewni, że i ja to robię, bo pytali mnie tak ostro o wódkę, że w którymś momencie myślałem, że mnie pobiją. Wszystko się jednak jakoś wygładziło, zrozumieli, że jestem tylko turystą i w nocy zmyliłem drogę. Dali mi na drogę parę zielonych i niemiłosiernie kwaśnych jabłek i na tym skończyła się moja „zagranica”. Wróciłem do Polski i zaraz za białymi, granicznymi słupkami odetchnąłem! „Ukochany Kraj, umiłowany Kraj!”.
Zdaję sobie sprawę, że cała ta miniprzygoda brzmi dzisiaj śmiesznie, ale zaręczam, że wtedy wcale nie była dla mnie śmieszna.
Szedłem jeszcze jakiś czas wzdłuż granicy, ale nie chciałem kusić złego i znowu narażać się na patrole i nieumyślne przekroczenie granicy i przed Przełęczą Dukielską odbiłem w bok na Barwinek.
To był przepiękny dzień. Sierpień miał się ku końcowi. Moja wędrówka trwała już opętane dwa miesiące. Przychodził czas, w którym koniecznie chciałem być gdzieś w pobliżu radia, bo pod sam koniec sierpnia miała się rozpocząć Olimpiada, a to było dla mnie nie lada wydarzenie! Czekałem na nią z niecierpliwością! Olimpiada była wtedy dla mnie fascynującym wydarzeniem. Pamiętałem świetnie Igrzyska w Meksyku, a wcześniej w Tokio, Rzymie a nawet w Melbourne w czasie których byłem małym chłopcem, ale już wtedy słuchałem radiowych transmisji z Australii. Pamiętam jak Duńska-Krzesińska zdobyła dla Polski złoty medal w skoku w dal. „Złota Ela!”. Cała Polska szalała! Pamiętano słynną historię z Helsinek, kiedy to jej warkocz „skrócił” skok o ileś tam centymetrów i była wielka dyskusja czy sędziowie mieli rację czy nie, ale to było nieważne, bo teraz mieliśmy ZŁOTO!
Potem był Rzym, nasi pięściarze, wspaniała lekkoatletyka i cała rzesza niezapomnianych gwiazd, dalej Tokio ze słynnym finałem na sto metrów, w którym brał udział Polak – Wiesław Maniak. Była też Ewa Kłobukowska, nasi czterystumetrowcy i tylu innych.
Kochałem Olimpiady i tej nadchodzącej w Monachium za nic nie chciałem opuścić. Nie liczyłem na znalezienie jakiegoś telewizora, ale miałem nadzieję chociaż na radio. Zresztą – w pewnym sensie – wolałem nawet transmisje radiowe, szczególnie gdy prowadził je Bohdan Tomaszewski!
Chciałem się zatrzymać na parę dni – może właśnie w Barwinku – ale z drugiej strony – pomimo moich postanowień byłem już zmęczony. Przychodził na mnie drugi kryzys. Wszystko wskazywało na to, że moja wycieczka trwa za długo a w każdym razie dobija do końca mojej wytrzymałości. Być może miała na to wpływ właśnie zbliżająca się olimpiada i niepewność czy zdołam słuchać transmisji – nie wiem.
Wszystko to jednak nie miało większego znaczenia w porównaniu z tym co mi się tego pięknego dnia wydarzyło.
Otóż przez większość drogi żywiłem się – co tu dużo gadać – dość marnie. Dobrze zjadłem u pana Steckiego, a potem tę kozinę u Wojtka Korpielów, ale poza tym to były głównie konserwy, jakieś robione na maszynce placki, makarony, kasze – wszystko to najczęściej niedogotowane, twarde. Jak się ma 23 lata i cały dzień idzie po górach z plecakiem to głód szybko przychodzi. Wieczorami, po całym dniu byłem gotowy zjeść nie tylko konia z kopytami, ale z całym wozem! A do tego wszystkiego – co już było nielada torturą – trzeba było sobie to jedzenie zrobić, a więc czekać aż się ugotuje. Nic dziwnego, że rzadko kiedy doczekałem aż się prawidłowo, do końca ugotuje tylko zjadałem wszystko jak tylko było jako tako zjadliwe. W takich chwilach gdybym nie miał nic innego to zjadłbym nawet skórzane podeszwy!
Jeszcze w Krynicy kupiłem puszką bigosu z kiełbasą i trzymałem ją na tak zwaną „czarną godzinę”. Wtedy gdy ją otworzyłem może jej jeszcze nie było, ale tak po prawdzie to nie miałem już co jeść a byłem głodny jak wilk na przednówku.
W każdym razie byłem głodny i postanowiłem otworzyć moją żelazną porcję. Konserwa była lekko wybrzuszona, ale zlekceważyłem to. Już po otwarciu pudełka poczułem też, że bigos pachnie nie zupełnie tak jak powinien, ale nie zawracałem sobie tym sobie głowy.
„Bigos zawsze trochę <waniajet>” – pomyślałem – „kto by się tym przejmował!”.
Zapaliłem ognisko, przełożyłem bigos do menażki i postawiłem na ogniu. Pomieszałem parę razy aż zaczął dymić i dalej za łyżkę! Miałem do tego pięć małych sucharów – twardych jak drewno. Nabrałem wody z zarośniętego stawku i próbowałem je moczyć. Woda pełna była kijanek i czegoś jeszcze, ale też machnąłem na to ręką. W końcu nie pierwszy raz. Zdarzyło mi się już pić wodę z kałuży to co mi tam kijanka! Bigos smakował trochę gorzko, ale ogólnie był smaczny – w każdym razie całkiem do zjedzenia.
Katastrofa wybuchła w godzinę po tym „luksusowym” posiłku. Poczułem się tak źle jak nigdy przedtem. Osłabłem jak świerszcz, na czoło wystąpił mi kroplisty pot i miałem uczucie, że zemdleję. Biegunka rozrywała mi wnętrzności i myślałem, że wyszarpie ze mnie nie tylko żołądek ale także wątrobę, płuca, serce a nawet mózg. Gwałtowne torsje wstrząsały mną tak, że dosłownie nie mogłem utrzymać się na nogach.
Cisza była wokoło tylko z oddali słychać było klęgor żurawi zbierających się do odlotu. Całe ich klucze widywałem co jakiś czas. Wszystkie lecące w jedną stronę – pewnie na wiec przed odlotem. Słychać też było piski bażantów, które niejednokrotnie straszyły mnie swoim nagłym zrywaniem się i łopotem skrzydeł.
A poza tym była cisza. I w tej ciszy, w trawach Beskidu Niskiego, zwijałem się w bólach i mękach.
Miałem prawie pewność, że to po zjedzeniu bigosu. Przypomniałem sobie kawałki kiełbasy i mięsa i w mojej głowie zapaliła się upiorna myśl: Jad kiełbasiany!
Słyszałem o nim nie raz. Oglądałem przecież francuski film „Gdyby wszyscy ludzie dobrej woli” i wiedziałem czym to grozi!
Czułem, że dostaję gorączki, która podnosi się z szybkością huraganu. Pociłem się wszystkimi porami skóry i błyskawicznie traciłem siły. Jednocześnie miałem uczucie, że nie mogę podnieść powiek i oczy same mi się zamykają.
Najwyższym wysiłkiem starałem się podczołgać do jakiejś wody, ale bezskutecznie bo po pierwsze nie mogłem się podciągnąć na rękach a po drugie żadnej wody nie widziałem. Czułem tylko, że ten stawek, z którego brałem wodę do rozmoczenia sucharów powinien dawać początek maleńkiemu strumyczkowi, ale nie mogłem go widzieć, bo leżałem w trawie i łapałem powietrze jak karp wyjęty z wody. W końcu chyba straciłem przytomność albo zasnąłem jakimś chorym, głębokim snem i gdy się ocknąłem było zupełnie ciemno. Najpierw nie wiedziałem gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Czułem się strasznie chory i sponiewierany. Leżałem jak zewłok. Pić mi się chciało tak strasznie, że traciłem rozum. Płonąłem zresztą jakbym był popieczony słońcem. Instynktownie czułem, że muszę pić i to zaraz, bo inaczej zemrę w tej dziczy jak nędzny robak.
Całą siłą woli – jaka mi jeszcze została – zacząłem się czołgać. Plecak zostawiłem, byłem właściwie półgoły i co chwila musiałem odpoczywać.
Szczerze powiem, że w ciągu całego mojego życia nie byłem w takim stanie.
I nagle stał się cud! Prawdziwy cud! Nie jakiś udawany czy wymyślony! Posłyszałem, że ktoś idzie. Ostatnim wysiłkiem wyjęczałem „ratunku!”, a potem straciłem świadomość.
Obudziłem się okropnie słaby, ale od razu poczułem, że najgorsze minęło. Leżałem przykryty jakimś kocem i słyszałem czyjeś głosy.
Uratował mnie Zenek P. i zawsze będę mu za to wdzięczny! On mnie uratował! Wziął mnie na plecy i zaniósł do samego Barwinka gdzie w izbie zdrowia doprowadzono mnie do takiego stanu, w którym zacząłem wierzyć, że wyjdę z tego diabelskiego zatrucia.
Zenka nie ma już między żywymi, bo umarł w czerwcu 2009 roku, ale tak sobie zawsze myślę, że to co dla mnie zrobił winno mu utorować prostą drogę do raju!
Byłem słaby, ale mogłem już otwierać oczy i czułem, że będzie dobrze. Izba zdrowia była dość prymitywna, ale miała łóżko-kozetkę, szafkę z lekarstwami i umywalkę nad którą wisiał biały zbiornik – grzejnik na wodę. Fachową siłą tego punktu sanitarnego był felczer Zbyszek Lubieniec, człowiek z otwartą głową, ale ciągle narzekający na swój los, który zesłał go – jak mówił – na „taką wiochę”. Marzył o Akademii Medycznej, studiach, wielkim mieście i gdy na drugi dzień dowiedział się, że jestem z Warszawy i akurat parę miesięcy wcześniej skończyłem studia zasypał mnie pytaniami o moje plany, o życie w mieście, studia i tak dalej. Był tak głodny informacji jak ja zdrowia, które na całe szczęście wracało dość szybko. Zbyszek dawał mi jakieś pastylki, jakieś picia i co tu dużo mówić – dbał o mnie jak mógł.
Zenek i Zbyszek byli dwoma aniołami bez których naprawdę nie wiem co by było!
Odpoczywałem okrągły tydzień. Zbyszek był zdania, że o jakiejkolwiek dalszej wędrówce nie może być nawet mowy, ale tego jakoś na razie nie chciałem przyjąć do wiadomości.
Tymczasem obaj z wypiekami na twarzach słuchaliśmy radiowych transmisji z Olimpiady i chociaż byłem jeszcze dość słaby darłem się kibicując naszym piłkarzom i lekkoatletom.
Potem nastąpiły te straszne dni ataku terrorystów, mnóstwo sprzecznych informacji, strach, wreszcie tragiczny przełom i żałoba. To było tak sensacyjne i niezrozumiałe, że prawie nie mieściło się w głowie.
Przez cały czas mojego dochodzenia do zdrowia Zbyszek przynosił mi jedzenie gotowane przez gospodynię, u której wynajmował pokój. To były dobre zupy i szybko wracałem do sił, ale w sprawie mojej dalszej wędrówki musiałem coś postanowić, bo z pieniędzy zostało mi ostatnie sto kilkadziesiąt złotych a przede wszystkim czułem, że nie mam na tyle sił.
Przede mną leżała końcówka Beskidu Niskiego z pasmem Tokarni, które też miałem w swoich planach oraz całe Bieszczady wraz z Dwernikiem, do którego chciałem zajrzeć, a to był – co tu dużo mówić – kawał drogi. Bieszczady charakteryzują się długimi podejściami i są wyższe od Beskidu Niskiego. Mogą dać w kość całkiem zdrowemu człowiekowi a co dopiero takiemu chuchru jak ja po zatruciu. Prawdę mówiąc jeszcze na trzeci dzień od chwili gdy Zenek przywlókł mnie do Zbyszka pociłem się z osłabienia, jak mysz.
Długo oczekiwana Olimpiada leżała w gruzach. Niektóre ekipy wycofały swoich sportowców, z innych wyjechali pojedynczy uczestnicy nie mogący przejść do porządku dziennego nad horrorem palestyńskiego ataku.
Siedzieliśmy ze Zbyszkiem przy kolacji i rozważaliśmy co dalej. W głupi, dziecinny sposób upierałem się iść dalej, ale Zbyszek wyśmiał mnie mówiąc:
-Spróbuj wziąć plecak i dojść do tej najbliższej krzyżówki – zobaczysz co będzie!
Wziąłem i po paru krokach przyznałem mu rację. Z bólem serca, ale przyznałem.
-Potrzebujesz co najmniej miesiąca żeby odreagować i wrócić do formy. Nawet sobie głowy nie zawracaj!
-Ale Zbyszek! Ja jeszcze muszę iść w Bieszczady! Taki miałem plan!
-Plany są po to żeby były, a ich wypełnienie to coś zupełnie innego. Nie widzisz jak jest w gospodarce? Przecież jesteś ekonomistą!
Pieniędzy już prawie nie miałem, słaby byłem jak noworodek – wszystko przemawiało za tym, że trzeba będzie ogłosić koniec!
Byłem tak niepocieszony, że zebrało mi się na płacz. Wtem Zbyszek uśmiechnął się szeroko, popił herbaty i tak powiedział:
-Wiesz co – jak ci się tak bardzo chce Bieszczad to mogę cię tam wziąć motorem. Za parę dni mam jechać do Stuposian, bo dali mi wreszcie tydzień urlopu. Tu na zastępstwo przyjeżdża lekarz z Rzeszowa. Tylko dlatego, że jego siostra tu mieszka. Inaczej to by w życiu nie przyjechał a mnie nigdy nie daliby wolnego, bo tu zawsze ktoś musi być.
Tak więc pomyślałem, że jak mam trochę czasu to odwiedzę moich starych. W Stuposianach mieszkają. Mam IŻ-a z koszem to mogę cię wziąć. Tylko żadnego łażenia po górach. Ze Stuposian weźmiesz PKS do Rzeszowa albo do Sanoka a dalej pociągiem do stolicy.
I będzie wilk syty i koza cała! – zakończył triumfalnie!
No cóż – z tą kozą to trochę przesadził bo zaraz mi się przypomniała koza Wojtka Korpielów i miałem odruch wymiotny, ale prędko się opanowałem i krzyknąłem:
-Super! To rozumiem! Jedźmy!