Potem nastały inne czasy. Przychodzili nowi ludzie, nie wiadomo jak nastawieni, brakowało zaufania, doszło do tego, że w mieszkaniu nie mieliśmy żadnego adresu, aby w razie rewizji uniknąć jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Ale w każdym turnusie (co miesiąc) musiała się odbyć zabawa dla kuracjuszy, oczywiście organizowana przez miejscowe panie. Tak się kiedyś zdarzyło, że cierpiałam na jakąś infekcję skóry i na policzkach ukazywała mi się chrosta, która wzbierała i po pewnym czasie pękała, kilka razy właśnie w tym okresie przygotowywania zabawy i stąd skojarzyły mi się one właśnie z tą chrostą: czy chcesz, czy nie, ona musi być i rozwinąć się.
Wymyślałyśmy różne niespodzianki, kotyliony, migdałowego króla. Zabawy w sanatorium miały dobrą opinię w mieście Busku i chętnie stamtąd zjawiali się goście. Bywało, że przyjeżdżali nasi znajomi z Kielc. Raz w czasie zabawy robiłyśmy loterię, na której wszystkie fanty były środkami stosowanymi na reumatyzm np. oliwiarka do oliwienia trzeszczących stawów, a wszelkie nasze pomysły realizowali pracownicy z administracji, bo nieraz trzeba było coś przyciąć z blachy, lutować.
Do fantów ukleciłyśmy wierszyki w rodzaju: spirytus mrówkowy na reumatyzm bardzo zdrowy, mrówki buskowe wydajne, bo urodzajne (karaluchy). Z tym fantem zdarzyła się przezabawna historia: do buteleczki, w której pływało kilka karaluchów przyczepiona była recepta. Wygrał ją jeden z wyższych urzędników zakładu zdrojowego, który na drugi dzień wyjeżdżał na delegację zaraz rano. Przyniesioną buteleczkę postawił na szafce nocnej, a miał matkę staruszkę, cierpiącą na reumatyzm, która po jego wyjeździe znalazła tę miksturę i zachwycała się, jakiego ma dobrego syna, że nawet w pośpiechu o matce pamiętał.
Zabawy w Sylwestra to był jeszcze wyższy styl, z czapeczkami, z wodzirejem, ze wspaniałym bufetem, który nie mógł być deficytowy, więc pozostałe torty musieli oficerowie wykupić do prywatnego użytku. To ci były czasy, teraz zjadłby człowiek chętnie, ale skąd wziąć? Wygodne dla nas było, że idąc na bal sylwestrowy nie wychodziłyśmy z budynku i w każdej chwili mogłyśmy zajrzeć do dzieci.
A dzieci bardzo się kochały, dzieliły się wszystkim, nigdy jedno nie podjadało drugiego. Nim rozpoczęły się tańce, pierwsze do bufetu przychodziły dzieci, aby sobie coś wybrać do kolacji. Kiedyś zażyczyły sobie pączki, a właśnie na zabawie miał być z pączków wylosowany migdałowy król. I formalnie migdałowym królem zostało jedno z naszych dzieci, ale, że w programie zabawy była ta impreza, więc wepchnęłyśmy migdał do innego pączka w bufecie i zabawa potoczyła się przewidzianym trybem.
Zwyczaj podziału łakoci między siebie, utrzymał się długo, jeszcze w Gliwicach, gdy Ewa była już na studiach, wszystkie jedzone pychotki odkładali dla niej do osobnej torebki na jej półce w szafie. Ewa w czasie wizyt w domu wysypywała jej zawartość i ze śmiechem oglądała, co oni jedli podczas jej nieobecności.
Jako żona oficera miałam pracować nad uświadomieniem politycznym żeńskiego personelu sanatorium, bo wytypowano mnie do tej pracy i chociaż mając małe dziecko (Piotra) powinnam być zwolniona od pracy społecznej, nie potrafiłam się wymówić i urządzałam z pracownicami sanatorium „prasówki” i wysyłałam sprawozdania o wykonanym zadaniu. W ramach pracy społecznej prowadziłam sklepik kantynę wewnątrz sanatorium, gdy kuracjusze skarżyli sią na odległość od miasta. Sklepik otwarty był przez godzinę po każdym posiłku, a sprzedająca w nim pokojówka dostawała dodatkowe wynagrodzenie. Towar był dosyć różnorodny: papeteria, papierosy, znaczki, słodycze, trochę kosmetyków i ceny musiały być tak skalkulowane, aby zarobek nie przekraczał 5 gr, cukierki sprzedawało się na sztuki, bo nie miałyśmy wagi i mimo tak groszowych zarobków, gdy zdawałam kasę przed wyjazdem do Gliwic, było w niej 3000 zł (przeznaczone na ogródek jordanowski dla sanatoryjnych dzieci), a przecież zaczynałyśmy z 400 zł pożyczonymi od dr Anyszka i tyleż od Wicińskiego. Oddałyśmy długi, pokojówka otrzymywała pensję i raz sklepik okradziono.
Stąd widać że handel to pewne źródło dochodu, skoro nawet mnie się powiodło, a Kramarscy w tym kierunku nie wykazują żadnych talentów. Ja tak bardzo nie lubiąca mieć do czynienia z cudzymi pieniędzmi, po ułożeniu dzieci do snu, brałam się do sprawdzenia kasy, która musiała zgadzać się co do grosza, bo przyjeżdżająca z Krakowa kontrola finansowa wzywała mnie do przedstawienia rachunków, a więc gdy czasem jakiś grosz mi się gdzieś zaplątał, Zenek poświęcał nieraz cały wieczór, aby go odnaleźć.
Prowadziłam również zespół amatorski z pracownic sanatorium. Oczywiście na wszystkie próby dorosłych zabierałam dzieci i w ten sposób na sali miałam próbę, a potem w domu przedstawienie, bo dzieci chwytały chyba szybciej od dorosłych i przezabawnie ich odgrywały.
W ogóle dzieci dały mi w życiu dużo zadowolenia, były radosne i szczere, po prostu prawdziwe dzieci, niewypaczone. Gdy starsze dziewczynki przeszły do gimnazjum, poszerzyło się grono naszych znajomych i ciało pedagogiczne, a także znaleźliśmy tam przyjaciół miłych i dowcipnych: wychowawcę Ewy, profesora Zbigniewa Czarneckiego i jego żonę Eleonorę, która uczyła śpiewu i dyrygowała chórem, więc przez młodsze nasze dzieci nazywana była „drygaczką”.
Odległość do szkoły im się nie zmieniła, bo liceum było naprzeciwko podstawówki. Przed budynkiem stał pomnik Kościuszki, który specjalnie frapował Jolantę i kilkakrotnie pytała mnie, gdzie jest pani Kościuszkowa? Nigdy nie doszłam, dlaczego nurtowało ją to pytanie. W r. 1951 zaczęła do szkoły chodzić Jola, ogromnie tym przejęta, a bardzo dziecinna. Gdy przyniosła półroczne świadectwo, na którym w poprzek było napisane „bardzo dobrze”, oznajmiła mi, że Marysia (koleżanka z którą wracała ze szkoły) ma zupełnie takie same świadectwo, tylko ma napisane „dostatecznie”. Chodziła również na lekcje muzyki z dobrymi wynikami. Pewnego dnia idąc na lekcję muzyki Jola stoczyła bitwę z zaczepiającym ją chłopakiem, wielkim urwisem, a broniła się wymachując kopertą, w której niosła miesięczną opłatę za pobierane lekcje. Po stoczonej potyczce wręczyła nauczycielce pustą kopertę, bo nie wiedziała, że wyleciała z niej zawartość. Nauczycielka przez okno obserwowała zajście, ale pieniądze nie znalazły się.
Mniej więcej do r. 1950 wszystko układało się pomyślnie. Byliśmy zdrowi, zadowoleni, obowiązków nie traktował nikt jako zło konieczne. Mieliśmy czas na sport, spacery, dużo tańczyliśmy, bo oprócz zabaw na miejscu, bywaliśmy również na zabawach szkolnych, zresztą świetnych. Ten zwyczaj w Busku, że rodzice bawili się razem z młodzieżą uważam za bardzo miły i wychowawczy. Z uczniów na zabawę mieli wstęp tylko bezdwójkowi, może to dość naiwny doping, ale skuteczny. Na tych zabawach był wspaniały nastrój i tempo. Poznaliśmy środowisko, w którym obracają się nasze córki, nigdy nie brakowało nam tematów do rozmowy, mogliśmy wpływać na ich światopogląd. Starsze dziewczynki zaczęły już wchodzić w świat, miewały sympatie i one też bywały przedmiotem zainteresowań. Dzieliły się z nami spostrzeżeniami, przytaczały treść rozmów, które je specjalnie zainteresowały, cytowały wypowiedzi, które na nich zrobiły wrażenie, bywało, że poznając młodego człowieka, znałam go już, choć nigdy przedtem go nie widziałam.
Młodsze też zdradzały już swoje zainteresowania, które jeszcze nie jeden raz miały ulec zmianie, np. Krystyna za najpiękniejszy zawód uważała bycie panią praczką. Każdego wieczoru przed zaśnięciem zdjęte z siebie ubranie prała w kwadracie od kołdry, dokładnie naśladując ruchy praczki i rozwieszała na siatce łóżeczka i dopiero w tym niby strychu kładła się spać, w ogóle uwielbiała chlapać się w wodzie, ale teraz jej to przeszło. Natomiast Jola miała od dziecka zmysł organizacyjny, dużo uczuć opiekuńczych i łatwość wyrabiania sobie autorytetu i to jej nie przeszło, w tym podobna jest do ojca. Piotr był jeszcze dzieckiem, sam siebie nazywał „Piotruś Półnusek”.
Dom był bardzo rodzinny, gościnny i rozśpiewany, Nawet Piotrek wyśpiewywał: Ta mi ta mi tutali, ta mi ta mi tutali, chociaż słowa mu nie wychodziły. Często przychodziły koleżanki dziewczynek, widocznie lubiły być u nas, Baśka Dzianott, która przyjeżdżała od czasu do czasu (bo przecież razem z Maryną wychowywały się, nieraz cały dzień w Solcu spędzała z nami, panna Helena przychodziła po nią w porze spania) cieszyła się, że u nas zawsze coś się dzieje. Na przykład Jolanta zamknęła się w kuchni na klucz i nie potrafiła otworzyć, a gdy poleciliśmy jej wyrzucić klucz przez okno, wpuściła go między podwójne szyby. Dobieraliśmy klucze, biegali po ślusarza, a Baśka zachwycona: „ale kino”.
Kryśka znalazła kotka, maleńkiego i chorego na żołądek. Było z nim wiele kłopotów, nim wydoroślał i stał się porządnym domownikiem. Kot był bardzo użyteczny, bo w jesieni wszystkie myszy z ogrodu garnęły się do budynku i wychodziły po ścianach, a że wyprawa budynku była chropowata, nie sprawiało im to trudności. Aż dziwne, że nawet odważni ludzie boją się myszy. Kiedyś mysz uwiła gniazdo w koszu z narzędziami lekarskimi, siedziała cała rodzina myszek i nikt nie miał odwagi ich wyjąć, dopiero Zenek dokazał tej sztuki. Kiedyś Zośka, niania Piotra, która chyba potrafiłaby łeb ukręcić diabłu, na widok myszy wyskoczyła przez balkon z pokoju dziewczynek (mieszkaliśmy na parterze) i pobiegła do żołnierzy po pomoc, a okazało się, że uciekając pchnęła łóżko i udusiła mysz przyciskając ją do ściany, wyskok był po niewczasie.
Pewnego dnia Ewa i Maryna spędziły kilka godzin w świetlicy żołnierskiej, gdzie poszły wyciąć z gazety portret Stalina. W międzyczasie mysz usiadła na futrynie drzwi i żadna z nich nie miała odwagi tych drzwi otworzyć, a w świetlicy nie zjawił się żaden czytelnik. Dopiero ja, gdy nieobecność ich się przedłużała i nadchodził czas kolacji, znalazłam je stojące na stole w obawie przed tą myszą.
Drugą plagą były pluskwy. W Solcu nawet w najgorszych ruderach nigdy się nie trafiały, tutaj w luksusowym mieszkaniu z dawna się gnieździły, bo już jak się wprowadzaliśmy, ktoś wiedzący o tej pladze uprzedził nas, ale ja nie wierzyłam. Teraz prowadziliśmy nieustającą walkę z tymi niezmiernie odpornymi robakami i proszek DDT stosowaliśmy, i świecę dymną paliliśmy w uszczelnionym mieszkaniu. Ileż to trudu było uszczelnić tak przewiewne pomieszczenia, a one nic. Dopiero w przeddzień wyjazdu do Gliwic, Jachur w obawie, aby nie przewieźć tych insektów do nowego mieszkania sprowadził z Krakowa ekipę ze sprężonym azotoksem i oni dokonali takiego spustoszenia, że pozbyliśmy się na zawsze przykrego towarzystwa, Piotrek kiedyś na widok idącej po ścianie pluskwy zawołał do mnie Mama, pluskwa, przynieś prędko ZMP.
W ciągu lata goście kolejno się zmieniali. Przyjeżdżali Marianowie z Andrzejem, kiedyś nawet ze służącą, Adamowie z Majaśką, a Mamusia ze Stefanem. Chyba wszystkie wakacje spędzone w Busku uważają za udane oprócz jednych, które tylko dzięki Bogu nie skończyły się tragicznie. Otóż Jola zachorowała na jakąś nietypową chorobę; jak to zwykle w rodzinach lekarskich, nikt nie wiedział, co jej jest, a że przebieg był lekki, chociaż nieco przydługi, nie stosowaliśmy żadnych środków ostrożności. Dzieci bawiły się w jej pokoju, moje i sąsiadów, Majka Wicińska raczkowała po podłodze. Przyjechali Marianowie i nawet Andrzej, który posiadł niezwykły dar łapania wszelkich infekcji na przykład dyfteryt miał w nosie, inaczej niż ogół, tym razem nie zaraził się. Po odjeździe Marianów nastąpiła zmiana turnusu i zjawili się Adamowie z Majaśką. Po kilku dniach ich pobytu Jola zaczęła się łuszczyć (szkarlatyna), ale już było późno na odseparowanie. Zachorowała Majaśka. Adamowie cały pobyt spędzili przy jej łóżeczku, na zmianę wychodzili na spacery. Choroba miała równie nietypowy przebieg, co u Joli. Po powrocie do Krakowa zachorowała Marysia bardzo ciężko z komplikacjami, łącznie z częściowym paraliżem twarzy. Znam dokładny przebieg z opowiadania mamusi. Adam, jak wspomina, jeszcze teraz ma łzy w oczach. Niedługo potem urodził się Janek. Choć leczenie było bardzo intensywne, przy użyciu najnowocześniejszych środków, dziecko przyszło na świat zdrowe i wyrósł z niego rosły, okazały człowiek.
Andrzej był dzieckiem żywym i nigdy nie wiadomo było, co wymyśli. Gdy zobaczył małą Krystynę (chyba miała ze trzy miesiące) skorzystał z nieobecności dorosłych, wyjął ją z becika i leżąc na wznak trzymał na wyciągniętych rękach ponad swoją głową. Wchodząc do drzwi oboje z Jachurem straciliśmy mowę, myślałam, że dziecko jest nieżywe, Jachur jednym susem dopadł do niego i wtedy dopiero mała zaczęła płakać. Dopóki odbywała napowietrzną podróż, nie pisnęła. W czasie wakacyjnym musieliśmy powiększać ilość miejsc przy stole, więc przysuwaliśmy maszynę do szycia, na której były nakrycia dla Joli i Andrzeja. Ten miał pasję szycia na maszynie podczas spożywania posiłku, co Zochę regularnie wyprowadzało z równowagi. Kiedyś usmażyłam powidła i pięknie zapiekłam je w kamiennych garnkach. Rano zdumiona spostrzegłam, że wszystkie powidła mają poburzoną powierzchnię, cała robota na nic. Po przeprowadzeniu śledztwa sprawca się nie znalazł. Wtedy w przystępie bezsilności głośno oznajmiłam, że jeżeli nikt się nie przyzna, idę z domu. Przyznała się Jola, ale nie umiała pokazać, jak to zrobiła. Potem przyszła służąca Marianów i mówi: pani podobno pytała, kto to zrobił. Przecież to Andrzej. Marian złapał go i: Czemu się nie przyznałeś? A on: Bo sobie zapomniałem. Widzieliście filutka.