Mój bardzo, ale to bardzo dobry znajomy, pan Janek, był kolarzem. W Polsce, więc dawno temu. Wiadomo jednak, że czas glorii i chwały, jak i odwagi i strachu wryty jest w nasze jestestwo, i pamiętamy jakby to było wczoraj. Więc ten mój dobry znajomy był kolarzem, nawet dobrym, bo przez dwa lata selekcjonowano go do drużyny Wyścigu Pokoju, który w latach 1948-2006 był największym wyścigiem amatorskich kolarzy w Europie Wschodniej. Kolarze z wielu krajów walczyli o zwycięstwo na trasie Warszawa, Berlin Praga. Wyścig upadł w roku 2006 z braku sponsorów i zainteresowania. Ale któż nie pamięta naszych kolarskich mistrzów: Ryszarda Szurkowskiego i Stanisława Szozdy?
Więc ten mój dobry kolega, pan Janek, postanowił ponownie jeździć na rowerze. Ja jeżdżę na moim starym rowerku typu damka dwa razy w tygodniu. Pan Janek ma wiele uwag co do stanu mojego roweru – nazywa go klekotem, a jeszcze bardziej do mojego stylu jeżdżenia – szczególnie do sposobu wsiadania i zsiadania. A to wsiadanie i zsiadanie jest wprost zależne od stanu mojego kośćca. Zupełnie nie łapie, że to wcale nie o grację chodzi, ale o to aby w ogóle zacząć jechać bez obalanki. Ale co ja będę panu Jankowi, byłemu kolarzowi z Wyścigu Pokoju, mówić?
Więc słucham i mądrze przekrzywiam główkę przytakując. Przecież nie będę się tłumaczyć z biodra, które akurat się zakleszczyło i nie chce obracać nogi płynnym ruchem kolistym. Chodzi o to, żeby nikt nie zauważył. Zaproponowałam, aby mi zademonstrował jak to robić właściwie. I haczyk złapał. Pan Janek sprawił sobie rower. Dobry, nie jakąś chińską robotę ze sklepu Canadian Tire, ale ze sklepu dla kolarzy. Nie mógł się doczekać. Nareszcie odczepił się od mojego klekota i ode mnie. No i nadszedł dzień. Pojechał rower odebrać. Na miejscu dopasowali mu wszystko do jego wagi, wzrostu, długości nóg, i tak dalej. Rower był cały pięknie lśniący i pachnący jak nowy samochód prosto od dilera.
– No to pokaż teraz jak się prawidłowo jeździ na rowerze. – poprosiłam zalotnie.
Tak jak przewidywałam: nie mógł zaraz, bo musiał sobie założyć specjalne ubranka kolarskie, i kask, i rękawiczki. A ja już wiedziałam o co chodzi. Tak jak ja chciałam jeździć na moim klekocie bez świadków, bo nigdy nie wiedziałam, które kolano mam zastałe, tak i on nie chciał mieć świadków swojego rowerowego niedołęstwa. Po kilku dniach zagadnęłam, jak tam idzie? Powiedział mi, że musiał pojechać do sklepu na dodatkowe kalibrowanie. Acha, pomyślałam, kalibrowanie do nóg, w których kolana się nie zginają i nie prostują tak jak kiedyś. Po kilku dniach z czarującym uśmiechem zapytałam ponownie jak tam jazdy na rowerze? Powiedział mi, że jakiś zastrzał w plecach go wstrzymuje. Byłam na tyle grzeczna – choć korciło mnie, ach jak korciło, żeby złośliwie dołożyć jakąś cierpką uwagę o gracji – ale mu dałam spokój i więcej nie pytałam. O zastrzały w plecach też nie – nie wszyscy lubią być ofiarami swoich dolegliwości i o nich opowiadać. Ja nie.
Pewnie niedługo rower pana Janka wyląduje na jakiejś polonijnej aukcji dobroczynnej. No cóż, w pewnym wieku nawet kolarze muszą się przestawić na inny bieg. Ja się przestawiłam. Chyba było mi łatwiej, bo nigdy kolarzem nie byłam.