Stefan Kramarski
Paka z naszego podwórka
Odcinek II
Miałem też drugą babcię, Feliksę (matkę ojca), zwaną przez dziadka Felą. Tę babcię jakoś mniej lubiłem i nieczęsto ją odwiedzałem, chociaż była dla mnie gościnna i dobra. Była szorstka i ostra, o wyglądzie arystokratycznej damy. Podobno pochodziła z “hrabskiej” rodziny, o czym nieraz wspominała, choć dziadek był tylko krawcem. W mieszkaniu dziadków unosił się zawsze jakiś zapach stęchło naftalinowy. Mieli dla mnie niesympatycznego psa, bodajże doga czy buldoga, wabił się „Mat”, co dobrze zapamiętałem. Babcia lubiła dobrze zjeść i jedzenie było dla niej alfą i omegą. Często robiła sweterki na drutach, nie wiem czy dla przyjemności, czy dla zarobku. Wskutek tego w pokoju było dużo motków wełny, przędzy, nici i innych akcesoriów tego typu, bo jak powiedziałem, dziadek też potrzebował tych rzeczy.
Nasz dom przy ulicy Senatorskiej 27 (w Krakowie) był niegdyś willą jednorodzinną dziadka, wójta gminy Półwsie Zwierzynieckie. Z biegiem lat stał się domem mieszkalnym dla trzynastu lokatorów. Otoczony był z dwu stron podwórkami, a od tyłu dużym ogrodem, który graniczył z zakładem mechaniczno-stolarskim prowadzonym przez drugiego wujka (męża cioci Janki) (inżyniera Franciszka Rutkowskiego). Zakład to był nie byle jaki, bo produkował nawet wielkie łodzie (jak w małej stoczni), których wodowanie na Wisłę odbywało się w sposób żmudny i prymitywny. Trzeba było całego dnia, chociaż odległość nie była duża. Pracownicy dysponowali tylko osią z dwoma kołami i kawałkiem szyn, które bez ustanku przesuwali posuwając się w ślimaczym tempie naprzód. Dla nas to była wielka atrakcja. Poza tym w łodzi, w czasie jej wykonywania, uprawialiśmy różne niezwykłe zabawy: marynarzy, nurków itd.
W ogrodzie rosły owocowe drzewa oraz krzaki agrestu i porzeczek, a w rogu ogrodu stała psia buda, w której „urzędował” legawiec „Nero” czyli „Nerek”. Wzdłuż podwórka stały małe szopy spełniające funkcje komórek, drewutni, stajenek. W jednej z nich babcia chowała kozy, jako, że kozie mleko to życiodajny płyn, zwłaszcza dla dzieci, daje dużo sił i zdrowia. Niechętnie je mimo wszystko piłem, surowe zalatywało capem. Narodziny małych kózek, które na swych niezgrabnych nóżkach rozchodzących się na wszystkie strony nie mogły się utrzymać, stanowiły dla nas nie lada wydarzenie. W drugiej komórce nasz lokator, pan Konik, chował króliki. Konikowie było to starsze małżeństwo mieszkające w suterynie, oboje zupełnie głusi, co też u nas budziło zaciekawienie. Rozmawiali tak głośno, że było ich słychać niemalże na piętrze. Same króliki, którym często przynosiłem trawę, koniczynę lub obierzyny z ziemniaków, były przedmiotem zabawy. Wzdłuż, a właściwie w poprzek podwórka, od tyłu budynku, przepływał odpływ kanałowy, bo realność nie była skanalizowana. Strumyk ten był bardzo dla nas kłopotliwy, zwłaszcza w czasie „wielkich meczów”, które się na nim odbywały.
Od frontu było drugie podwórko zakończone małym budynkiem, coś w rodzaju kiosku, w którym główny nasz lokator, pan Złamal, prowadził sklep. Za ladą królował dość potężnej tuszy wyżej wspomniany, pykający nieustannie fajkę na długim cybuchu. Miał dwoje dzieci, starszego Franka i młodszą Anielkę, doskonałego kompana naszych uciech i zabaw. Dzisiejsze „supersamy” z kilkuoosbową obsługą (jeszcze przed sierpniem) nie stanowiłyby żadnej konkurencji dla kupca pana Z. Sklep bez żadnego zaplecza, z obsługą właściciela i jego żony, można by dzisiaj nazwać „superdelikatesami”. Nie było artykułu pierwszej potrzeby, nie tylko spożywczego, którego nie można by kupić u p. Z. Nabyć tu można było, jak to się mówi, „szwarc, mydło i powidło” w dosłownym tego słowa znaczeniu, nawet czasem figi, daktyle i migdały lub pomarańcze. Dzisiaj w głowie mi się to nie mieści, jak na tak małej powierzchni można było rozmieścić tak duży i rozmaity asortyment towarów. Przecież nigdy nic nie brakowało. Dobry kupiec, gdy widział, że już się towar kończy, natychmiast uzupełniał nowym zapasem, a sam się zaopatrywał. Nie było tak dużo dostawców. Sam zamawiał, przywoził towar, a przy tym dbał o swoich klientów. Obsługa mogła być lekcją dla dzisiejszego handlu. Myśmy, to znaczy dzieci, kupowały takie „specyjały” jak chleb świętojański, cukier lodowaty, lodesy, sztolwerki, anglasy, krachle itp., o których to „delicjach” dzisiejsze pokolenie nie ma pojęcia.
Obydwa podwórka stanowiły dla nas, zamieszkałych w tym samym domu, jak i dla okolicznych kolegów, boiska piłkarskie, z tym że na podwórku od tyłu budynku trzeba było częściej grać, choć niewygodnie, bo piłka często wyglądała jak czarna kula, oblepiona błotem, trzeba ją było wycierać.
Od frontu boisko było lepsze, a piłka po atomowych strzałach uderzała z wielką siłą w ścianę kiosku powodując obsuwanie się zgromadzonego na półkach towaru. Bramka bowiem usytuowana była tuż pod ścianą kiosku.
Wtedy, kipiąc ze złości, pan Z. przeganiał nas złorzecząc i nic sobie nie robiąc z tego, że któreś z nas może w przyszłości wyrosnąć na „gwiazdę sportu”. A mimo tego tak się też stało. Wprawdzie żaden z nas nie został olimpijczykiem, ale kilku kolegów zasiliło później kluby piłkarskie, wykazując wcale niemałe umiejętności gry i technikę nabytą piłką „Torpedo” na naszych podwórkach (torpedo: piłka gumowa pusta w środku imitująca wielkością piłkę nożną).
Łąka położona z tyłu za warsztatem, czy zakładem mechanicznym wujka Franka (inżyniera Franciszka Rutkowskiego – przyp.), o którym była poprzednio kilkakrotnie mowa, była bardzo nierówna i falista, ale czasem już w ostateczności wyrzuceni z podwórek musieliśmy (acz niechętnie) rozgrywać mecze i na niej. Graniczyła ona z posesją znanej rodziny Cyrankiewiczów, z której wywodził się późniejszy premier. Posiadłość była otoczona wysokim drewnianym parkanem, ale czasem piłka kopnięta wysoko zdołała przelecieć przez parkan do ogrodu. Ojciec Józia często nie chciał nam jej oddać twierdząc, że mu niszczymy kwiaty na grządkach. Trzeba było bardzo prosić i usilnie nalegać, a nawet czasem trzeba było uciekać się do interwencji moich rodziców, aby zechciał nam „kochaną piłeczkę” oddać. Nie miał widocznie zrozumienia dla pięknej idei sportu, a może to była złośliwość.
Na parterze budynku mieszkał znany ksiądz katecheta. Zmęczony, przychodząc z lekcji do domu po pracy, lubił sobie po obiedzie uciąć małą drzemkę. Wtedy nie daj Boże, o kopaniu piłki nie było mowy, matka księdza bowiem pod rygorem trzepaczki przeganiała nas z obu podwórek. Musiła panować idealna cisza, nawet bzyku muchy nie mogło być słychać. Ksiądz, a raczej matka księdza, wychowywała osieroconą rodzinę po siostrze czy bracie księdza, w tej chwili już nie pamiętam. Składała się ona z czterech osób, dwu chłopaków i dwu dziewcząt, z których najmłodsi, Jacek i Bronia, też należeli do grona naszej paki.
Wracam jeszcze do podwórek. Podwórka były terenem do niezwykłych na obecne czasy zabaw. Jestem przekonany, że dzisiejsze dzieci nie bawią się tak, jak myśmy się bawili. A to przyjechał cyrk lub lunapark i rozbił namioty na naszym podwórku. Wszystko oczywiście w wykonaniu naszej paki. Zbudowaliśmy namioty, czy coś w rodzaju namiotów na palikach i sznurkach rozwiesiliśmy papiery pakunkowe, w namiotach atrakcje nie z tej ziemi. Miotacze ogni, żonglerzy, klauni, obok huśtawki i karuzele. Było na co patrzeć, nawet osoby dorosłe obserwowały z zainteresowaniem. Mama pytała mnie: skąd macie pieniądze na sznurki i papiery? Bo było tego dość sporo, a jeszcze papiery były kolorowe, a ja mówię: składaliśmy się. A jak? We wtorek dałem 1 zł, w środę 50 gr., w czwartek 70 gr., w piątek 30 gr., w sobotę 1.50 i taka była składka.
Oprócz zabaw w cyrk i lunapark lubiliśmy się bawić w dwór. Były konie: to chłopcy, którzy biegli mając do rąk przywiązane sznurki jako lejce, dziewczynki pasły się na trawie jako krowy. Posiadałem prawdziwy, miniaturowy wózek drabiniasty, którym woziliśmy siano. I zabawa była na sto dwa.
Innym razem prowadziliśmy sklep, zwłaszcza Anielka, specjalista tej branży. Towar do kupna rozmaity: cynamon to tłuczona cegła, kiełbasy różnych gatunków w zależności od grubości ogonków liści łopucha, szynka czyli sama blaszka liścia, cukierki to małe kamyczki, ziemniaki duże kamyki, papierosy puste pudełka po papierosach itp. Był też sklep z pieczywem: z gliny lepiło się bułki, rogaliki, chleb. Wiele rozmaitości.
Następna zabawa, w dom: „ty jesteś mężem, a ja żoną”, inni dziećmi i codzienne sprawy jak w każdym domu. Następnie w lekarza, szpital. Badałem wszystkie lalki, dziewczynki jako pielęgniarki dawały leki, bandażowały. Niedawno znalazłem w starych szpargałach receptę z tych czasów: Pani Joanna Solich jest chora na zapalenie gincea dolnego i wymaga natychmiastowej operacji. Długo się zastanawiałem, co to może być za część ciała, chyba po łacinie, ale łaciny jeszcze w tych czasach nie znałem.
Byłem też księdzem: ubrany w kapę z łóżka odprawiałem egzekwie i chrzciłem dzieci (lalki). Potem była szkoła: dzieci siedziały na trawie, a ja lub ktoś inny, jako nauczyciel, prowadziłem lekcje. Wszystko na niby, a jak naprawdę. Były też zabawy w wojsko i wojnę. Z tarczami z tektury lub dykty, z bagnetami z drzewa nacieraliśmy na siebie niby stado rozwścieczonych psów lub kogutów, dobrze, że wszyscy wyszliśmy z tej zabawy bez szwanku.
Następnie horda Indian z dzikim wrzaskiem atakuje sąsiednie wrogie plemię, by po zawarciu rozejmu wypalić fajkę pokoju. Wprawdzie mieszkańcy naszego domu trochę musieli ucierpieć z tego powodu, ale jakoś byli niezwykle tolerancyjni dla tych głośnych zabaw z wyjątkiem wspomnianej matki księdza, która dbała niestrudzenie o sen swojego syna oraz pana Z., który po pięknej akcji lewą stroną podwórkowego boiska zakończonej silną bombą z prawej lub lewej nogi wylatywał z kiosku czerwony jak burak i wymachując rękami przeganiał nas na drugie podwórko, ale i to też miało swój urok. Patrząc w przeszość i obserwując dziesiejsze zabawy mogę powiedzieć, że nasze były o wiele przyjemniejsze i wychowawcze niż dziś, choć nikt ich nam nie narzucał. No cóż, czasy się zmieniają.
Wiadomo, że prowadzenie dużego domu, a do tego z taką ilością dzieci, wymaga dużego nakładu pracy i czasu, a więc odkąd pamiętam korzystaliśmy z usług tak zwanej służącej, w późniejszych czasach nazywanej pomocą domową. Po prostu, na Głównym Rynku, pod pomnikiem Mickiewicza, niezliczona ilość dziewcząt wiejskich w różnym wieku, angażowała się czy to do prac sezonowych, dorywczych, czy też na dłużej do mieszkań jako pomoc przy gospodarstwie domowym. Przeważnie były to dziewczęta nic nie umiejące z tych prac, wychowane na wsi, znające tylko wiejską pracę, o gotowaniu nie mające pojęcia, a tym bardziej o pilnowaniu dzieci. Trzeba je było wszystkiego pomału uczyć. Czasem zdarzały się takie, które już gdzieś poprzednio pracowały, więc miały jakie takie pojęcie, i te były droższe. Mama zawsze zawierała ustną umowę o płacę i taką dziewczynę przyprowadzała do domu. Zdarzało się to niezbyt często, jako że dziewczęta przebywały u nas przez dłuższy czas, bo współpraca z mamą nie była konfliktowa.
W naszym domu do obowiązków takiej panny należało sprzątanie trzech pokoi i kuchni oraz długiego korytarza, załatwienie zakupów artykułów spożywczych, pomoc przy kuchni, opatrywanie lamp naftowych (elektryczności ani też gazu jeszcze nie mieliśmy), noszenie węgla z piwnicy i w okresie zimowym palenie w piecach. Opieka nad dziećmi była wyłączona, a do prania wynajmowało się osobną praczkę. Służąca miała łóżko w kuchni, a w piecu pod kuchnią paliło się non stop przez całą dobę jak w hucie. Miała też obowiązkowo w każdą niedzielę po południu „wychodne”.
Jedną z nich szczególnie dobrze zapamiętałem. Mała, korpulentna, imieniem Kasia, często opowiadała, że służyła w takim domu, w którym przy obiedzie rozmawiano po francusku. Kuzyn akademik, który często przychodził do nas na obiady, pewnego dnia chciał Kasi zaimponować i zaczął z siostrami i bratem rzucać w czasie obiadu luźne słowa lub całe zdania w różnych językach, całe zwroty nie łączące się z sobą, taka niby konwersacja. Kasia, która podawała do stołu otwarła szeroko buzię z podziwu, że tu też mówią w obcym języku.
Ciocia Walercia też korzystała z pomocy panny służącej. Pewnego dnia zgodzono jakąś nową dziewczynę. Zapytała ona najmłodszego Cześka, jakie noszą imiona. On jej odpowiedział, ale miał bardzo niewyraźną wymowę. Mania wysłuchała, podumała i mówi „Jeszczem nigdy w życiu takich imion nie słyszała: jakiś Zbasak, Lasak, Wasak, Casak i Malala…”.
Na poddaszu naszego domu mieszkała rodzina Rutkowskich. Wujek Franek, który prowadził warsztat mechaniczny, o którym wcześniej już wspominałem, ciocia Janka oraz ich dzieci, również nieocenieni kumple naszych zabaw. Na poddasze prowadziły strome drewniane schody z takąż poręczą zakończone czymś jakby balkonikiem, na którym były drzwi do ich mieszkania. Schody te przemierzałem niezliczoną ilość razy w ciągu dnia, jako że moje rodzeństwo było nieco starsze, więc nie miałem się z kim bawić, natomiast rodzeństwo Rutkowskich w sam raz mi pasowało.
Stefan Kramarski
c.d.n.
Stefan Kramarski spisał te wspomnienia na prośbę siostry Krystyny Kramarskiej około roku 1982. Powierzył je jej jako uzupełnienie jej własnych relacji z tych samych wydarzeń.
Babcia Krystyna Kramarska-Anyszek dołączyła wspomnienia wujka Stefana Kramarskiego do swoich jako Aneks II, co wujek przyjął z wielką radością (dostał jeden z 10 egzemplarzy Książki Babci wydrukowanych dla grona rodzinnego w latach 90.). (przyp. najstarsza wnuczka)