Jacek już jako mały, 5 czy 6-letni, szkrab objawiał wielki pęd do podróży. Pewnego dnia zginął. Po długim poszukiwaniu znaleziono go siedzącego daleko od domu nad brzegiem wzburzonej Wisły, a woda była wtedy wyjątkowo duża, bo nawet ogłoszono pogotowie przeciwpowodziowe. Innego razu znów zginął. Wsiadł w tramwaj i pojechał gdzieś na drugi koniec miasta. Podróż w nieznane trwała dość długo. Po kilku godzinach widząc, że się dziecko błąka, zapytano go gdzie mieszka, skąd jest. Tam gdzie rośnie agrest i porzeczki i gdzie jest Anielka. Nie wiem, jakim cudem doprowadzono go do domu. Niestety, nie dane mu było podróżować po świecie, bo tylko jako inżynier porusza się w ramach delegacji w granicach Polski.
Schody sławne były z tego, że ciocia Rutkowska swoją córkę Marysię, zwaną nie wiadomo czemu Baśką albo Bachą, karmiła łyżką jako całkiem dużą dziewczynkę biegnąc za nią z góry na dół lub z dołu do góru wkładając jej kęs po kęsie, choć Bacha nie okazywała żadnej ochoty do jedzenia. Karmienie to często się powtarzało, wywołując u nas dużą wesołość.
Poręcz zaś stała się pamiętna z tego, że często lubiłem po niej zjeżdżać. Był to owoc zakazany, a wiadomo, że zakazany najbardziej smakuje. Pewnego dnia, mając siedem czy osiem lat, zjeżdżałem jak zwykle z wielkim impetem pamiętam, wcześnie rano, poręcz się skończyła. Spadłem uderzając twarzą, a właściwie nosem w twardy kant drewnianego schodu. Poczułem smak krwi i ból nosa, ale ponieważ bałem się przyznać w domu, pozostało to moją tajemnicą. Do dziś mam trwałą pamiątkę, złamaną przegrodę nosa i niedrożność lewej komory. Po kilku latach znalazem w starym kalendarzyku trwały zapis: 28 luty „rozbicie się”.
Gdy pogoda: podwórko, deszcz i słota: balkon przed mieszkaniem cioci Rutkowskiej lub schody. W czasie niepogody dzieci cioci Rutkowskiej i Anielka siadały na schodach, a ja stojąc pytałem: Co by kto zjadł? i wymieniałem rozmaite całkiem zwykłe potrawy, na przykład rosół z makaronem, zupę pomidorową, pieczeń cielęcą itd. Dzieci podnosiły ręce. Potem była zmiana, ja siadałem, a ktoś inny serwował potrawy. Nie wiem kto tę zabawę wymyślił. Teraz to byłaby wielce niebezpieczna, bo drażniłaby smak i pobudzała soki trawienne. Wtedy, gdy wszelkie potrawy można było przyrządzić w każdej chwili, była to taka prosta zabawa i nie wiem czemu dawała tyle radości. Później zmienialiśmy się znowu, potrafiliśmy tak w nieskończoność, przechodząc z potraw zwykłych na wyszukane i wykwintne.
W inny słotny dzień znowu opowiadałem opowieść o Seploku. Był to chłopiec (wymyślony), który seplenił. Wymyślałem niestworzone historie, po prostu co mi ślina na język przyniosła. Słuchacze słuchali z zainteresowieniem, otwierali usta z podziwu i tak w każdy słotny dzień. Był to taki niekończący się cykl, czy serial, mówiąc dzisiejszym językiem, coś jak „Matysiakowie”. Gdyby mi kto kazał za pół godziny, ba, nawet za chwilę, powtórzyć to, co nagadałem o tym „Seploku”, dalibóg byłoby to niemożliwe. Po prostu „Wielka Improwizacja”.
Na wspomnianym balkoniku odbywały się w latach 1929-1932 wielkie turnieje guzikarskie. Po prostu koło dziesięciu chłopców z naszego domu (przy Senatorskiej 27 w Krakowie – przyp.) i okolicznych ulic: Jacek Rutkowski, ja, Wiktor Puter, Wiesiek i Leszek Florczyk, Jasiek Pukowski, bracia Prządy, Rysiek Hryniewiecki i inni utworzyliśmy „ligę gry w guziki”. Każdy z nas posiadał drużynę złożoną z dziesięciu guzików mniej więcej jednego koloru i wielkości oraz jako jedenastego bramkarza, tak zwaną kolubrynę. Były to trzy lub cztery guziki zlepione plasteliną lub zszyte nićmi lub drucikiem, ułożone jeden na drugim. Boiskiem była duża stara stolnica lub deska do kreśleń technicznych tak zwany „reisbret”.
Na boisku były wymalowane linie, w rogach chorągiewki z zapałek i kolorowych papierów, bramki wykonane z drutu i gazy. Piłką był mały guziczek od spodni, każdy gracz guzik nosił nazwisko wymyślone, czy też prawdziwego piłkarza ze znanej drużyny, cała drużyna także nazwę zmyśloną lub jakiegoś istniejącego klubu. Była Cracovia i Wisła, i nawet Arsenal, dawna drużyna angielska, której imię przybrała drużyna kuzyna Jacka. Grano na czas, był więc potrzebny prawdziwy budzik. W tej chwili nie pamiętam, ile wynosił regulaminowy czas gry. Guziki posuwało się większym guzikiem podobnie jak przy grze w pchełki, lecz nie ruchem skaczącym, a posuwistym. Guzik zawodnik trącał mały guziczek piłkę aż wpadła do bamki przeciwnika, w czym przeszkadzał mu przeciwnik grali na przemian raz jeden raz drugi chłopiec. Faule, rzuty karne jak w piłce nożnej. Gra bardzo nas pochłaniała, tak że nawet redagowaliśmy specjalną gazetkę, naturalnie pismem ręcznym, w której opisywaliśmy przebieg meczu, z podaniem składów drużyn, strzałów do bramki itd. oraz prowadziliśmy tabelkę. W grze tej doszliśmy do bardzo dużej wprawy z biegiem lat, kiedy byliśmy już starsi w czasach gimnazjalnych (lata 1932-1936) z „reisbretu” przenieśliśmy się już na prawdziwe boiska pikarskie, bo założyliśmy prawdziwy klub piłki nożnej, wprawdzie nie zrzeszony w żadnym związku. Klub przyjął nazwę „Narcyz”, później zmienioną na „Orzeł”. Po prostu ja z moimi kolegami z gimnazjum Nowodworskiego, Stachem Urbanowiczem, poprosiliśmy mojego wujka Józka (tego, któremu kotek zjadł szynkę) (Wilczyńskiego), znanego inżyniera budowlanego, byłego zawodnika „Sokoła” w jeździe figurowej na lodzie, gimnastyce, zapasach i wioślarstwie, wielkiego sympatyka Wisły, a przy tym ogromnego miłośnika sportu i młodzieży, aby nam żyrował weksel na kupno sprzętu sportowego. Wujek ani chwili się nie zawahał i kupiliśmy 12 par czerwonych klotowych spodenek i tyleż białych trykotowych koszulek bez rękawów (wyglądaliśmy jak reprezentacja Polski) oraz piłkę nożną. W buty footballowe oraz sztuce, każdy musiał się zaopatrzyć we własnym zakresie, bo na to już nie starczyło funduszu.
Zawodników było aż za dużo. Płaciliśmy składki w groszach, a wspomniany kolega Staszek wpłacił a conto na początek aż całe pięć złotych. Na owe czasy dla nas była to zawrotna suma, gest wzbudził więc zachwyt i uznanie kolegów. Nie było zarządu, jedynie fundator wujek został honorowym prezesem. Sekretarzem, skarbnikiem, gospodarzem i kapitanem drużyny byłem ja we własnej osobie. Prowadziliśmy prawdziwą koresponencję, książkę kasy i kronikę. Graliśmy na prawdziwych boiskach, przeważnie na Juvenii, w miejscu, gdzie obecnie znajduje się boisko zwierzynieckiego K. S., który w tamtych czasach boiska nie miał.
Takiego entuzjazmu i zapału, jaki wtedy okazywaliśmy nie było i nie będzie wśród żadnej z istniejących dziś drużyn. Wymową tego niech będzie fakt, że gdy jeden z kolegów, nie żyjący (zamordowany przez Niemców) Władek Malita, mając piętnaście czy szesnaście lat, gdy nie został wstawiony do składu na mecz (nie pamiętam z jakiego powodu) płakał jak dziecko prawdziwymi łzami. A gdy przyszło nam grać w pobliskich Swoszowicach, bilet na pociąg musieliśmy sobie sami płacić ze swoich pieniędzy, ale za to wyjazd ten stanowił taką atrakcję i przyjemność, jakbyśmy wyjeżdżali do Warszawy czy Lwowa.
Trzon drużyny tworzyli zawsze młody bramkarz Jasiek Banach (mimo, że był najstarszy z nas), Leszek Florczyk, Kazek Włodek, Staszek Urbanowicz, Józek Teślik, Jasiek Polak, Józef Kuśnierz i ja. Grał też Staszek Antczak zwany Pieronem, jako że był wysiedlony z niemieckiego Śląska. Podobno został jako Ślązak wcielony do wojska niemieckiego i zginął za Hitlera. Øwże Pieron, biedny sierota, terminator szewski, nie miał pojęcia o grze w piłkę nożną. Nauczyliśmy go wszystkich zasad. Pamiętam, raz w jednym z pierwszych meczów, a grał ze mną w obronie, mówię mu: Stasiu, podaj opaskę (opaska był to nie istniejący już dzisiaj przepis nakazujący po przekroczeniu przez piłkę linii bramkowej wykopywać ją z pewnego punktu w pole lub podać z tegoż punktu bramkarzowi do wykopu). Biedny Stasiu zaczął szukać wokół siebie opaski, którą miałby ktoś zgubić. W innym spotkaniu na przerwie zasłabł. Dostał strasznych boleści. Duży, rosły, młody chłopak co mu się mogło stać? Byliśmy mocno zaniepokojeni. Okazało się, że cały poprzedzający mecz tydzień nic nie jadł, żywił się tylko surowymi ogórkami, bo nie miał pieniędzy. Naturalnie zasłabł z głodu, oczywiście został natychmiast nakarmiony przez dobrego kolegę bramkarza. Nie pamiętam tylko, czy kontynuował w tym dniu grę. Taki to był w owym czasie zapał, chęć do gry i prawdziwe umiłowanie sportu. Czy mogłoby się to zdarzyć dzisiaj, zwłaszcza ostatnio, kiedy nasi gracze bez otrzymania mieszkania czy samochodu w ogóle nie chcieli wyjść na boisko…
Nie mieliśmy lokalu, ani też szatni, a był w owym czasie zwyczaj, że drużyny szły lub jechały dorożką konną na mecz, już ubrane w kostiumy (robił tak na przykład Zwierzyniecki KS, który był w sytuacji podobnej do naszej). Bardzo nam to odpowiadało i podobało się. Ubrani po sportowemu, tylko z narzuconą na ramiona marynarką, maszerowaliśmy przez Błonia na Juvenię wzbudzając naturalnie podziw i zazdrość rówieśników, a imponując maluchom. Ponieważ cały inwentarz sportowy był w moim posiadaniu, a Mama nie życzyła sobie, aby jedenastu chłopa przebierało się u nas w mieszkaniu w kostiumy, więc siłą rzeczy drużyna ubierała się gdzie popadło. Po całym domu, na klatce schodowej, w suterynach, na strychu, w ubikacji, na półpiętrze, tylko później ubrania pozostawialiśmy w naszym mieszkaniu i hajda na mecz.
W jedną sobotę i niedzielę na tym właśnie boisku Juveniii urządzono błyskawiczny turniej piłki nożnej dla takich jak my drużyn, tzw. „dzikich”. Brało w nim udział osiem zespołów. Grano każdy z każdym, 2 x 15 minut. Nagrody ufundował ksiądz Macko, zastępca księdza Kuznowicza, wielkiego przyjaciela młodzieży rękodzielniczej, twórcy bursy przy ul. Skarbowej. Turniej wzbudził wśród nas olbrzymie zainteresowanie i radość. Przeżycia: niemal jak udział w „Mundialu”. Defilada drużyn, wspólne pamiątkowe zdjęcie, przemówienie działacza Juvenii ob. Wodki, a później gry ambicji i chęci walki niech nam pozazdrości młoda dzisiejsza generacja. W turnieju zajęliśmy niespodziewanie drugie miejsce za „Olszowianką”, szczyt naszych marzeń i sukces nie lada, a jako nagrodę otrzymaliśmy 5 kg kiełbasy i dwanaście dużych bułek. Taka nagroda w dzisiejszych czasach byłaby wielce pożądana i nieoceniona. Wtedy też byliśmy zadowoleni, zwłaszcza, że większość naszych graczy pochodziła z biednych robotniczych rodzin i na kiełbasę niezbyt często mogła sobie pozwolić. Pierwszą nagrodą była piękna prawdziwa piłka nożna, jak mówiono „angielka”, trzecią duże pudełko pomadek, czy cukierków.
Tuż po zakończeniu części oficjalnej zamknięcia turnieju, ponieważ nie dysponowaliśmy wagą, zaczęliśmy zwykłą szkolną linijką w centymetrach odmierzać kawałki kiełbasy, by sprawiedliwości stało się zadość i każdy otrzymał należną mu porcję kiełbasy z bułką. Wszyscy spożyli ze smakiem. Jednego kolegi zabrakło, bo gdzieś się bardzo spieszył i musiał wcześniej wyjść ze stadionu, więc nagroda czekała na niego do następnego dnia kiedy mógł ją sobie odebrać.
I znowu przez Błonia wracaliśmy w aureoli sławy, niczym zwycięzcy spod Grunwaldu. W późniejszych czasach nie schodziliśmy się przebierać do naszego domu, lecz każdy z nas w teczce czy walizce taszczył swoje łachy na miejsce gry, co też należało do nielada frajdy. Pranie zbrudzonych kostiumów uskuteczniały nam społecznie nasze koleżanki Anielka Z., Bronka P. i Marysia R.
Dla udokumentowania zapału, jaki wśród nas panował przytoczę jeszcze jeden fakt: Bodajże w roku 1932/33 przeszedł nad Krakowem „mały tajfun”. Poczynił duże szkody, pozrywał dachy, połamał drzewa, nawet dach naszego domu został naruszony. Na drugi dzień, a była to niedziela, w południe zaczęliśmy dawno uzgodniony mecz na boisku nie istniejącej już RKS Legii w okolicach obecnego stadionu Wisły. Przeciwnika nie pamiętam. Tuż po rozpoczęciu gry nastąpiło straszne oberwanie chmury. Deszcz lał jak z cebra, świata nie było widać, nie było możliwości prowadzenia piłki ani wykonać podania czy strzału. Deszcz trwał, choć trochę się zmniejszył, do końca spotkania, a jednak meczu nie przerwano, a przecież grano o nic. Wszyscy wytrwali na posterunku, choć wyglądali jak topielcy czy uczestnicy meczu w piłkę wodną.
Ponieważ byłem mniej odporny, czy zniechęcony fatalnymi wprost waunkami gry, postanowiłem po przerwie nie wyjść już na boisko, ustąpić miejsca koledze, który wprost palił się do gry. Był nim Jędrek Kobylski, nieco starszy ode mnie, nie żyjący już (zginął na posterunku pracy rażony prądem wysokiego napięcia). Ubrał zupełnie mokry jak flak kostium, który zdjąłem z siebie, jako że nie dysponowaliśmy rezerwowym. Wyglądał, jakby go kto w tej chwili wyciągnął z balii, buty zupełnie jak gąbka, po prostu podziwiałem go, jak mógł to na siebie ubrać i w tym wytrzymać, a co dopiero grać. To tylko prawdziwe umiłowanie sportu mogło uczynić. Miałem już tego dość, obserwowałem poczynania moich zupełnie mokrych kolegów, siedząc już suchy na trybunie.
Stefan Kramarski
c.d.n.
Stefan Kramarski spisał te wspomnienia na prośbę siostry Krystyny Kramarskiej około roku 1982. Powierzył je jej jako uzupełnienie jej własnych relacji z tych samych wydarzeń.
Babcia Krystyna Kramarska-Anyszek dołączyła wspomnienia wujka Stefana Kramarskiego do swoich jako Aneks II, co wujek przyjął z wielką radością (dostał jeden z 10 egzemplarzy Książki Babci wydrukowanych dla grona rodzinnego w latach 90.). (przyp. najstarsza wnuczka)