Wbrew temu co planował, następny transport do Polski nie był przeznaczony dla Dorniewa. Różnymi drogami bowiem docierało do Tadka coraz więcej wiadomości, że oprócz żywności, środków higieny, ubrań i innych towarów, utajnione struktury zawieszonej „Solidarności” potrzebują wszelkiego rodzaju materiałów drukarskich.  Potrzebne były maszyny, papier, farby, powielacze i co tylko mogło być przydatne do druku.

        Te wiadomości dochodziły ze wszystkich stron. Głównie od wracających do Niemiec kierowców. Wracali z różnych regionów Polski dokąd dostarczali swoje ładunki i wszędzie tam – jak mówili – wskazywano na brak maszyn i materiałów drukarskich. A te rzeczy, jak zapewniali, były niezbędne do utrzymania kontaktów, informowania i wszelkiego rodzaju publicystyki. Jednym słowem do walki z komunistami!

        Wszystko to naturalnie było przekazywane w tajemnicy i ukradkiem, bo „Solidarność” była zawieszona i napiętnowana.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Taką wiadomość przekazała także Tadkowi jego młodsza szwagierka, siostra Tereski, Ela, która pracowała w Rzeszowie i akurat w czasie  przyjazdu Tadka do Dorniewa była w odwiedzinach u rodziców.

        Była też świadkiem tej niefortunnej wymiany zdań z księdzem Sobolem, ale nie odzywała się, tylko już po wyjściu księdza złapała Tadka za rękaw i szybkim szeptem zaczęła mówić:

        — W ogóle z nim nie gadaj Tadziu! Są ważniejsze sprawy! Następnym razem przywieź papier do drukowania i maszyny…Dzidek wszystko ci powie.

        A Dzidek był chłopcem Eli i oboje siedzieli w „konspirze” po same uszy! W pierwszych dniach stanu wojennego internowano ich i nawet straszono dłuższą odsiadką, ale po trzech miesiącach wypuszczono. Różnie o tym mówiono, były jakieś domysły, ale w końcu dano spokój, bo tak Ela jak i Dzidek byli niezrównani w pracy „w warunkach zagrożenia”.

        No więc Tadek dostał od niego krótką listę potrzebnych materiałów i urządzeń i pouczenie gdzie je dostarczyć.

        Rozmowa z Elą i Dzidkiem była dla Tadka czymś zupełnie nowym i nawet nie wiedział czy uda się mu skompletować takie „zamówienie”, ale obiecał, że zrobi co będzie mógł.

        Ten następny transport miał być rozładowany w jakimś gospodarstwie pod Rzeszowem. Dzidek mówił, że wszystko tam jest zorganizowane, a miejscowa milicja ustawiona.

        Marek Pacinsky był razem z Tadkiem, słuchał rozmowy i widać, było, że  płonął entuzjazmem! Cały czas powtarzał, że właśnie tu, w Polsce, jest życie, że coś się dzieje i krew szybciej w żyłach płynie. Cieszył się przy tym, że zna język, może się porozumieć, a przede wszystkim, że może być częścią konspiracji.

Pałał chęcią pomocy i nieustannie mówił, że zaraz po powrocie rzuca swoją pracę, zajmie się organizacją ładunków i  non stop będzie jeździł do Polski.

        A Marek pracował w Kolonii jako drukarz.

        Powrót do domu był dla Tadka odprężeniem. Udało się! Pojechał, dojechał, dostarczył i wrócił! Całe szczęście! Marek natomiast, zaraz po wyjeździe z Polski i w czasie drogi przez NRD o niczym innym nie mówił tylko o tym jak to będzie jak pojedzie z następnym transportem.

        — Zostałbym tam na dłużej – mówił – pomógłbym im walczyć z komunistami! Drukowałbym ulotki i co by chcieli i jeździłbym z nimi po Polsce!

        Tadek patrzył na niego z politowaniem.

        — Walczyłbyś z komunistami?!? Co ty pleciesz? A czy ty w ogóle wiesz o czym ty gadasz? Co ty o Polsce wiesz?

        — A, pewnie że wiem – naburmuszył się Marek – przecież widziałem co i jak… Ja też chciałbym tak jak oni! Bić komunistów! Coś by się działo!

        Tadek dobrze to sobie zapamiętał i zaraz po powrocie zaczął zbiórkę używanego sprzętu poligraficznego, a  Marek włączył się w tę akcję z całą, młodzieńczą energią i zapałem. Szybko się okazało, że jego pomoc przy ocenie przydatności maszyn, ich sortowaniu i przygotowywaniu do transportu była nieoceniona. Większość urządzeń bowiem była używana.

        Dość szybko udało się skompletować  kolejny transport, ale tym razem  sprawa nie było ani łatwa, ani prosta, ani bezpieczna, bo przywóz takiego sprzętu do Polski był przez władze wyraźnie zakazany. W tym przypadku nie można się już było bronić dokumentami Czerwonego Krzyża! Odkrycie takiego ładunku wiązało się z jego stratą i nieobliczalnymi konsekwencjami dla kierowcy, ale Marek mówił, że nie boi się się niczego, czuł się jak ryba w wodzie, wszędzie go było pełno, wszystkiego doglądał i co chwila powtarzał, że choćby sam, ale pojedzie.

        Paki i paczki z częściami maszyn, ryzami papieru i farbą ukryto wśród paczek z ubraniami i jednorazowymi pieluchami. Poza tym przygotowano zestaw potrzebnych w drodze „prezentów” dla milicji, wojska i pograniczników.

        Tadek chciał jechać z Markiem, ale Tereska postawiła twarde veto, a nawet posłużyła się okrutnym szantażem.

        — Nawet o tym nie myśl! Udało ci się raz, wystarczy! Mało ci było polskiego więzienia? I jeszcze powiem ci to, że jak pojedziesz to zaraz wracam do picia!

        Głupie to było okropnie i Tereska zaraz zaczerwieniła się aż po same uszy, ale co się powiedziało to powiedziało. Tadek popatrzył na nią i powiedział spokojnie:

        — Nigdzie nie jadę, a ty nie mów głupstw, bo tu nie o mnie chodzi, tylko przede wszystkim o trójkę naszych dzieci!

        A Tereska rozpłakała się jak skrzywdzone dziecko.

        — Wiem, wiem, sama już nie wiem co mówię, ale nie chcę cię stracić! Nie chcę! Nie mogę! Dosyć się już napłakałam i naczekałam!

        Stanęło więc na tym, że w drugi kurs do Polski pojedzie Marek Pacinsky ze swoim serdecznym kolegą Benno. Siedmioipółtonowa ciężarówka załadowana była aż po dach.

        I pojechali, a po paru dniach doszła do Tadka paraliżująca wiadomość, że cały ładunek został zarekwirowany przez wojsko, a Marka zatrzymano. Benno wrócił pustym wozem. Spod Rzeszowa do Kolonii jechał dwadzieścia godzin non stop i przyjechał roztrzęsiony i przerażony.

        Tadek zmartwiał. To, że Marek był obywatelem niemieckim niewiele znaczyło, bo przywóz nielegalnych towarów był przestępstwem popełnionym na terenie Kraju, więc w takich wypadkach stosowano zwykły kodeks karny.

Dobrze pamiętał to co mu kiedyś, jeszcze w więzieniu, mówił oficer wywiadu Bogdan Sorski:

        „Pan sobie nawet nie wyobraża ilu u nas siedzi cudzoziemców!”.

        — Co robić? Przecież musi się chłopaka stamtąd wyrwać! To nie może być! – myślał zdenerwowany. Zaraz pobiegł do Hansa i Mili, ale oni, nierozumiejący polskich realiów, nie robili z tego tragedii.

        — Co mu mogą zrobić – mówili naiwnie – jest obywatelem niemieckim! Nic im do niego! A poza tym, chroni go Czerwony Krzyż, czyż nie?

        Ale takie gadanie jeszcze bardziej zdenerwowało Tadka.

        Wrócił do domu i powiedział Teresce, że nie może chłopaka tak zostawić, że musi jechać i że na pewno wróci i jeszcze coś, a Tereska patrzyła na niego przerażonymi oczami i nie wiedziała czy to jest okrutny żart czy prawda.

        Z perspektywy dziesięciu lat wszystkie wydarzenia wczesnej wiosny 1982-go roku straciły już swoją ostrość. Wobec ogromnych zmian politycznych, społecznych a nawet geograficznych, które wydarzyły się na przełomie lat 80-tych i 90-tych, tamte, dawne sprawy mieściły już się tylko w albumie wspomnień i nie miały w sobie ani krzty ówczesnej groźby.

Tadek był już samodzielnym pracownikiem naukowym kolońskiego uniwersytetu, był doceniany, miał swoich doktorantów, pisał artykuły i jeździł z wykładami na inne uczelnie. Także zagraniczne.

        Z trojga jego dzieci każde było tak inne jak tylko to sobie można było wyobrazić. Najstarszy Stefek był poważny, skupiony i małomówny, Krista ogromnie „przylepna” i nie odstępująca mamy, a Ludwik czupurny, pełny energii i chęci działania. Rozpierała go energia i już było widać, że w sporcie będzie miał nie byle jakie osiągnięcia.

        Tereska dzieliła swój czas między szpital, dom i cmentarz, na którym spędzała długie chwile przy grobie swojego tragicznie zmarłego synka.

        Niewyobrażalne zmiany 1989 roku, zmiana politycznego systemu w Polsce, zmiana rządzących i zamknięcie czterdziestoczteroletniego okresu Polski Ludowej z początku nie mieściły się Tadkowi w głowie. Miał wrażenie, że to jakiś sen, który minie wraz przebudzeniem. Ale na całe szczęście ten sen nie mijał.

Czasami wracał w myślach do minionych lat.

        Wtedy, na wiosnę 1982-go roku, ku szalonej radości Tereski, nie pojechał do Polski. Dosłownie na parę godzi przez wyjazdem wrócił Marek Pacinsky, którego polska milicja, po krótkim przesłuchaniu zwolniła, zaznaczając, że w razie ponownego przyjazdu z niedozwolonym ładunkiem zostanie aresztowany. Wyglądało na to, że na taką decyzję główny wpływ miał zarekwirowany przez funkcjonariuszy towar, w którym oprócz sprzętu poligraficznego było przecież parę ton bardzo atrakcyjnych dla nich towarów.

        Marek opowiadał o tym w ogromnym podnieceniu, podkreślał  „horror” swoich przygód i widać było, że jest z nich bardzo dumny. Zapowiadał też buńczucznie, że na pewno tam jeszcze wróci, ale jak przyszłość pokazała – nie wrócił. Z następnymi transportami pojechali inni. Zresztą transportów było coraz mniej, bo cała akcja zainicjowana przez Hansa Blüthnera i podjęta z wielką energią przez Tadków, skończyła się pod koniec 82-go. Coraz trudniej było organizować ładunki, bo darczyńców było zdecydowanie mniej. Pierwszy zapał i entuzjazm wygasł.

        Tadkowie nadal wysyłali paczki, ale już tylko do Dorniewa i tylko to, o czym wiedzieli, że będzie naprawdę przydatne.

        Dziesięć lat później – w październiku 1992 – zdecydowali się na wizytę w Kraju.

        — No, nareszcie tego tałatajstwa tam nie ma – wykrzykiwała Tereska uszczęśliwiona perspektywą wyjazdu – można spokojnie jechać! Nikt już nas nie będzie straszył kryminałem!

        Znowu zdecydowali się na podróż autem. Tereska na początku wzbraniała się, a  nawet trochę płakała, ale wiedzieli, że muszą przełamać obawy, bo to był kolejny krok na drodze do normalności.

        — Przeszłość nie może nami rządzić – mówił jej Tadek. – Musimy być ponad nią i musimy być od niej lepsi! Cała Polska się zmieniła, to i my musimy zacząć na nowo wraz z nią!

I Tereska wzięła to sobie do serca. „Przeszłość nie może mną rządzić” – powtarzała w duchu.

Pojechali więc całą piątką i droga minęła jak marzenie. Zobaczyli Wrocław, Kraków, Rzeszów i piękne Podkarpacie wraz z łagodnie falującymi wzgórzami, kolorowymi, jesiennymi lasami i cicho płynącym Sanem.

        W Dorniewie wszystko było tak samo, a jednocześnie wszystko było inne. Czuło się już wyraźny powiew zmian. Towarów było sporo, kolejki zniknęły i wszyscy zachłystywali się możliwościami jakie przynosił nowy ustrój. Na każdym kroku powstawały interesy, fabryczki, sklepy i zakłady usługowe. Ludzka przedsiębiorczość, przez całe dziesięciolecia tłamszona i zabraniana, wybuchła jak wulkan, którego nic już nie było w stanie zatrzymać.