PIĄTEK; 16 GRUD. ‘88
Za pięć dni odlatuję do Polski, a J. po jedenastu dniach wrócił stamtąd. Zdruzgotany panującym tam brudem, smrodem i ubóstwem… Teraz kolej na mnie. Popadam niemal w histerię z tego powodu, dobijając tym A. Zby. raczej obojętny. „Tylko wróć, tato.” Zby. już prawie mężczyzna.
Choinka już ubrana tutejszym, anglosaskim zwyczajem. Prezenty zapakowane. Czekają.
Nie mogę spać. Dygoczę na myśl o podróży. Obiecuję sobie prowadzić drobiazgowy dziennik z podróży, aby później móc napisać opowiadanie, dla którego mam już nawet gotowy tytuł.
Słonecznie i zimno. Sucho z odrobiną prószącego od czasu do czasu śniegu.
Do środy mam sporo pracy, a jeszcze nie zrobiłem niezbędnych zakupów na wyjazd. Reisefiber okropny! Siedem lat i pięć miesięcy poza Krajem! Długo to czy krótko? Cholera wie.
NIEDZIELA; 18 GRUD. ’88
U J-ów. Najpierw oglądamy zdjęcia, a później film. To tylko preludium tego, co zobaczę za kilka dni. Największe wrażenie zrobił na mnie grób M-y. Wciąż nie dociera do mnie, że Jej już tu nie ma. Śmierć jest czymś niepojętym i ta nasza bezsilność wobec nieodwracalności! I gdyby nie wiara…
Tamtejsze rozmowy przy stole. Omijanie pewnych tematów ze względu na kogoś pracującego np. w MSW lub w wojsku. Rozmowy urywane w pół zdania, bo niechcący ktoś zahaczył o „niebezpieczny” temat. Wzajemne uwikłania, bo ktoś kogoś znał jeszcze przed tym nim ten ktoś stał się tym czym jest teraz etc. A poza tym wszyscy od wszystkich mogą, nie dziś to jutro coś potrzebować, a więc… podtrzymuje się, mimo woli nie za bardzo chciane znajomości, tak na wszelki „słuczaj”.
J. nagrał debatę Wałęsy (SOLIDARNOŚĆ) z Miodowiczem (Branżowe Zw. Zaw.).
Czołowe zderzenie „My” i „Oni”.
Nikogo STAMTĄD nie interesuje życie TUTAJ, nikt nie pyta jak sobie radzisz na emigracji. Czy to jest zawiść, czy tylko pycha?
Boję się tej podróży! Myślenica straszliwa!
Znowu ocieplenie. Temperatura powyżej zera. Dziwna była ta jesień bez orgii barw, bez jesiennych „świetlistości” i tych wszystkich, związanych z tym oczarowań moich intymnych. Skończyła się, przynajmniej dla nas trzech, potężnym wstrząsem.
Niekończący się korowód znajomych z listami i drobiazgami dla swoich rodzin w Polsce. Jak ja się z tym wszystkim uporam?
„ZAPISKI PODRÓŻNIKA Z PRZYPADKU”
POLSKA (WARSZAWA)
ŚRODA; 21 GRUD. ‘88
Na torontońskim lotnisku. Grają melodię z „Hill St. Blues”. Nostalgia. Ale za czym? Przecież ciągle jeszcze jestem tu i teraz. Pożegnałem się już ze Zby. Ciągle jeszcze nie ma wiadomości o odlocie. Czekam, przysłuchując się rozmowom dwóch babć. „Nerwieją” w oczach, gdaczą coraz intensywniej. „To tylko stress!” – „odkrywa” ta trajkocząca. Przyłącza się trzecia. Jedna strasznie blada, bo najwidoczniej padł na nią „blady strach” przed powrotem do nie-rzeczywistości tamtejszej. A może tylko „przeharowana”, bo chciała jak najwięcej „sałaty” się nachapać i teraz ma! Gdaczą jakby były w kolejce do lekarza w Rejonowej Przychodni Zdrowia. Gdaczą jak cholera! Chyba podryfuję gdzie indziej, bo mówią o nadwadze bagażu, za którą już zapłaciłem $24 CAN.
CZWARTEK; 22 GRUD. ‘88
W samolocie. Stewardessy urzędowo uprzejme. Peerelówy! To od razu widać. Nie są jak Ruskie, ale jak sowieckie Polki. Obok mnie siedzi facet. Wraca z Środkowej Kanady do domu. Odwiedził dzieci, a teraz trajkocze, jak te baby lotniskowo-poczekalniowe, na temat swojego „wnusia”(oczywiście geniusza!). Od słowa do słowa i zgadało się, że zna i Wł.S., i Wieśka W. (gł. Mech.), i N.(kier. Narzędziowni) z Ceramiki, i jeszcze kogo on tam nie zna. A potem, gdzieś na wysokości Anglii, ten cały Rysiek nagle zamilkł bo już go, najwidoczniej „przygwoździł” tak prędko zbliżający się PRL. Na dobrą sprawę, to nie wie z kim ma do czynienia. Może jestem jakaś większa „agentura” niż on, więc po co tyle gadać. Więc zamilkł.
Po wylądowaniu, bez żadnego pożegnania, skinienia choćby głową, dał nura w tłum i tyle mi po nim pozostało, co po ulotnym oparze czy tylko sennej zjawie.
Lotnisko jak w małej mieścinie. Szaro, ponuro i cuchnie spalenizną, nie tylko papierosową, ale jakąś taką, jakby spłonął dom, a zgliszcza polane wodą tlą się jeszcze. Tłumek, calkowicie dżinsowy (od stóp do głów), przemierza dworcową „halę”, już po kontroli, bo idą dość prędko, z ulgą, że już są „po wszystkim”. To handlowa wycieczka powracająca z Turcji.
O. w okularach, tych w grubej, brązowej oprawie. Wsiadamy do jego „żabki”, zielonej „cytryny” czyli „citroena 2CV”. „Pyr-pyr-pyr”, wjeżdżamy w aleję Żwirki i Wigury, a potem w prawo pod wiaduktem, w ul. Sasanki i dalej nad torami kolejowymi mijamy konną furę z węglem i trzema węglarzami – jakby czas stanął! Marynarską do Postępu i w prawo, i zaraz w lewo, w Cybernetyki, i znów w prawo w Obrzeźną, a stamtąd, między blokami „kolejowymi” wjeżdżamy zawijasem pod dom. „Jak te drzewa wyrosły!”
Siadamy przy stole i zabieramy się do „mojego utrapienia”, które teraz stało się także udziałem O. Listy! Dzielimy je na kupki. Te na pocztę – „poleconym”, tamte „zwykłym”, a po te przyjdą odbiorcy do domu. Wreszcie ostatnia kupka – do rozwiezienia.
I zaraz rozdzwonił się telefon. Najpierw Marysia A., nasza „kuzynka”, też Antczak (po mężu, nam nieznanym, bo wcześniej się rozwiedli). „Poznajesz mnie?”- pyta Marysia. Zjawia się po pół godzinie. Chaotyczne, nerwowe bardzo to nasze gadanie „o wszystkim i o niczym” Dowiaduję się od niej, że do Warszawy zjechała jeszcze jedna „nasza kuzynka”, pani Antczak, pracująca kiedyś z nami, która jak i my wyemigrowała do Kanady i mieszka, bodajże w Montrealu. Wychodzi na to, że z Ceramiki wyemigrowało do Kanady aż 2/3 Antczaków – śmieję się.
Dzwoni Ewa Z. (dawna S.) z zaproszeniem na swoje imieniny. Mówię jej o śmierci M-y. Przeprasza ( za co?). Dzwoni, bo widziała nas na ulicy. Umawiam się z nią na „po świętach”. Raz telefon do O., a raz do mnie, „bo… dzwonili z Kanady, że ma pan dla nas list”. Mam, albo już nie mam, i albo proszę o odebranie, albo już wysłałem, albo zawiozę osobiście, gdy ktoś nie może do nas przyjechać ze względów zdrowotnych lub innych. I tak już robi się coraz mniej naszego „listowego” utrapienia.
W wiadomościach podali, że rozbił się nad Szkocją samolot „boeing 747” lecący z Londynu do Stanów, tuż przed moim wylotem z Kanady. Zginęło 250 osób wraz z załogą. Muszę sprawdzić dokładny czas tej katastrofy. To już drugi wypadek, prawie w tym samym czasie, kiedy lecę przez ocean. Najpierw spadł DC 10 na lotnisku w Maladze (Hiszpania). Było to we wrześniu 82-go roku, przed naszą podróżą do Kanady.
Po Marysi A. przyszła babcia Br. Rozmawialiśmy dość krótko, bo jeszcze dziś wieczorem wybiera się do Gorzowa. Wcześniej dzwoniła Henia N. zapraszając nas do siebie. Ustaliliśmy, że lepiej będzie jak przyjedzie ktoś od nich po listy i rzeczy przesłane przez A., m.in. pozostawiony przez szwagra garnitur…
Kolejne telefony do O. w związku (i bez związku) z moim przyjazdem.
Zapomniałem o podarunkach dla Marysi. Podskoczyłem do Ceramiki, a tam na portierni znajomy głos za moimi plecami: Te Amerykanin z Paryża, nie poznajesz ludzi?” To Henio z garażu i Długi (St-ak) z magazynu. „Co porabiasz w tej Ameryce?” „W Kanadzie” – poprawiam ich. „Wsio ryba czy tu, czy tam” – kwitują. Nie wierzą, że w Kanadzie jestem instruktorem nauki jazdy. Ja też nie przypuszczałem, że mógłbym nim kiedykolwiek zostać, zwłaszcza tam, w Północnej Ameryce. Jak niemal każdy stąd, myślałem, że TAM, wobec powszechności samochodów (po 2 – 3 w każdej niemal rodzinie), ktoś taki jak instruktor nauki jazdy w samochodzie osobowym po prostu, nie istnieje…
Pytam o Tadzia L-cza, mieszkającego, jak i my przed naszym wyjazdem, Nad Dolinką. „A przed chwilą wyszedł”. Powinienem i jego odwiedzić. To on uratował mnie kiedyś przed śmiercią…
Jedziemy do Zb-ów M. na Saską Kępę. Najpierw samochodem do ul. Łowickiej (Mokotów), gdzie zostawiamy „żabkę” i przesiadamy się do autobusu 148. Powitanie. Ileż radości! Ileż smutku! Rozmowa schodzi na sprawy bieżące. Plenum KC. W TV jakieś stalinowskie typy bełkoczą o trzymaniu się „sztywnej linii”. Partyjny intelektualista Ciosek. „On chyba lepszy od reszty”- mówi ktoś. Oni tym żyją! A czym mają żyć?
Obiad z mięsem i kartoflami, sałatka. Smaczności! A Ja. jeszcze namawia:”Jedzcie więcej, moi kochani”.
Jesteśmy zaproszeni na Wigilię. Głupio odmawiać, ale O. uzgodnił już z Ol-ą i S-kimi, że będziemy u nich na Wigilii, chyba, że wyjechalibyśmy stamtąd wcześniej…
Ciemności na ulicach. Przedtem było też tak ciemno, ale tak bardzo nie zwracało się na to uwagi, bo się tu żyło. Pamiętam, że zwrócił na to uwagę Olek P. w czasie, kiedy nas odwiedził w 81-ym, bodajże na wiosnę. Też go te ciemności zirytowały i jeszcze brak publicznych ubikacji. Tubylczym zwyczajem pozostała któraś z bram, ale zwyczajem człowieka cywilizowanego na zachodnio-europejską modłę, odmówił.
Wracamy na Mokotów w ponurym pejzażu ulic, których chwilami nie poznaję. Wszystko takie małe, wąskie i ciemne. No i jeszcze ten powszechny smród! W podwórkach, na klatkach schodowych, w domach (zwłaszcza w łazienkach). Dziury w chodnikach, dziury w jezdniach. No i to wszechobecne „błotko” przechodzące w błoto, a nawet i gdzieniegdzie w”błocko”! No i jeszcze te sklepiki, jakieś nory, gdzie ceny księżycowe, niepojęte, w grubych tysiącach. Tym bardziej dziwaczne, bo pamiętam, że przed wyjazdem zarabiałem zaledwie kilka tysięcy. A teraz za kilka tysięcy, jak tu mówią, „można od żebraka dostać w pysk”.
Ludzie zszarzali. Wszyscy w czapkach z torbami, z teczkami, a nawet plecakami – obowiązkowo! Bo na wszystko trzeba „polować”, zwłaszcza na drobiazgi, jak coś „rzucą”. Jest wtedy do czego włożyć, gdyż sprzedawca nie pakuje towaru do plastikowej torby. „Poluje” się począwszy od locum, na lepsze niż się posiada, ale raczej jest to nieosiągalne, chyba, że ma się ma wyjątkowe „chody”. To samo jest z samochodem, meblami, aż po żywność i artykuły powszechnego użytku np. papier toaletowy z szarego, twardego papieru… Niektórzy w ogóle nie mają nigdzie „chodów”, albo mają je całkiem w d…