– Masz wątpliwości?! Jeszcze Polska nie zginęła!

        – Daj spokój, tata… daj spokój! – powiedział podnosząc kieliszek z resztką koniaku. – Musisz wiedzieć tato, że tu, wśród nas emigrantów, i chyba nie tylko polskich, panuje przekonanie, że im gorzej dzieje się w kraju naszego pochodzenia, tym lepiej dla nas… „Im gorzej, tym lepiej…”. Taka swoista, typowa dla uchodźców „Schadenfreude”.

        – Dlaczego typowa dla uchodźców?

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        – Jakby ci, tato wytłumaczyć… Jest to niejako, jak sądzę, uzasadnienie swojej decyzji opuszczenia Kraju.

        – I ty też tak to odczuwasz?

        – Chyba tak. Chociaż w głębi serca życzę by w Polsce…

        – …”ludziom żyło się dostatniej, a Polska rosła w siłę!” – dopowiedział z sarkazmem Władysław. – A ja myślę, że z Polską to jest tak, jak w tym przysłowiu: „Nie było nas, był las – nie będzie nas, będzie las”.

        Teraz, kiedy już nie musiał chodzić na angielski, kiedy mógł sobie pozwolić na wylegiwanie się, jak na złość budził się zaraz po piątej i wstawał gnany jakimś wewnętrznym niepokojem. Jak najciszej, żeby ich nie obudzić, po zaparzeniu kawy wychodził na patio i zapaliwszy tego swojego śmierdziucha rozmyślał co  ma robić dalej. Wracać do Kraju czy zostać tutaj i próbować na własną rękę znaleźć jakieś zajęcie, i niekoniecznie na budowie, ale byle gdzie, aby zarobić chociaż kilka dolców i szukać dalej, aż do skutku! Bo liczyć na pomoc dzieci, to jak liczyć na główną wygraną w toto-lotka! „Czekaj tatka latka”. A tu, już zbliżała się połowa września i zdawał sobie sprawę, że im dłużej będzie czekał, tym trudniej będzie mu coś złapać.

        W końcu znalazl w ogłoszeniach:”Poszukuję pomocnika do prac remontowych. Dzwonić wieczorem. Józef.” Na następny dzień umówił się z tym gościem na „okrąglaku” przy stacji metra Kipling. Nawet  niedaleko od domu. Dotrze tam na piechotę, najwyżej w piętnaście minut – pomyślał pełen nadziei.

        Wyszedł wcześniej i już dwadzieścia po szóstej był na miejscu, a więc do spotkania miał jeszcze dziesięć minut i mimo, że już zdążył wypalić aż dwa papierosy, zapalił trzeciego, gdy nagle zjawił się przy nim facet w roboczym kombinezonie i w czerwonej bejzbolówce z napisem „ADHD -CONSTRUCTION”.

        – Czy ty jesteś ten Władek, co żeśmy się tu umówili?

        – Tak to ja.

        Patrzył taksującym spojrzeniem człowieka praktycznego czyli „fachury-nie-byle-jakiego”.

        – Znasz się trochę na budowlance? – zapytał Władysława mrużąc te swoje oczęta o świdrującym spojrzeniu.

        – Z zawodu jestem majstrem budowlanym z ponad dwudziestopięcioletnią praktyką…

        – Ja się ciebie nie pytam kim jesteś, ale czy się znasz na budowlance?

        – Znam się!

        – A murarkę umiesz robić?

        – Podstawową.

        – A hydraulikę?

        – No, też zrobię.

        – Dobra. Siadaj z boku – polecił mu wskazując zdezelowanego „vana” z takim samym napisem jaki miał na czapce. – Skąd jesteś?

        – Stąd, z niedaleka. Mieszkam dwa przystanki od metra Islington i jeszcze trochę w bok…

        – Ale ja się pytam skąd jesteś z Polski?

        – Z Piaseczna, koło Warszawy.

        – No to jesteśmy sąsiadami. Jakby nie patrzeć, czyli na tutejsze odległości, to jest to odległość, jak na rzut kuflem! Niedaleko… Bo ja zasadniczo z Radomia jestem, no może niezupełnie z samego, ale tuż-tuż, z Rajca Szlacheckiego… bo jest jeszcze i Rajec Poduchowny…                 A z Piaseczna pochodzi moja kuzynka. Może ją znasz? Stefa Grządziel. Dokładnie, to ona mieszka na Słonecznej w Starej Iwicznej.

        – Niestety, nie znam jej, ani żadnej innej Stefy.

        -Tak po prawdzie, to ona jest Stefania. A w ogóle, zasadniczo to świat jest mały – stwierdził sentencjonalnie Józef.

        – Bardzo mały – potwierdził Władysław. – Niedawno poznałem takich dwóch z Lesznowoli koło Piaseczna, Marka i Heńka i jeden z nich powiedział dokładnie to samo co ty!

        – Nie znam ich! Ale jak ten jeden z nich, mógł tak dokładnie powtórzyć wcześniej to samo, co ja powiedziałem teraz?

        – Nie wiem.

        – No, to ja już nic z tego nie pojmuję… A może ten co to powiedział, to może on mnie w jakiś sposób zna?!

        – Nie sadzę – odpowiedział Władysław.

        Dalej jechali już w milczeniu, aż do samej Mississaugi, aż do miejsca pracy, gdzie przy jednej z bocznych ulic odchodzących od Cawthra Road, w pobliżu Lake Shore Boulevard był niewielki domek do remontu.

        – Jest trochu dłubania – powiedział Józef. – I ściany, ale tylko działowe są do remontu, bo nośne to nie, a i podłogi też, no i drzwi…

        Trzeba będzie jeszcze raz sprawdzić dokładnie hydraulikę, zwłaszcza krany, bo rury mosiężne, przetrwają do końca świata, sam zobaczysz… Zaś co do elektryki, to już trzeba będzie wołać oddzielnego speca, zwłaszcza, że do wymiany jest cały panel.

        – Roboty na ponad miesiąc – wtrącił Władysław.

        -Co najmniej… Z początku, to się nawet dziwiłem, że właścicielowi tej rudery, a właściwie właścicielce, opłaca się remontować takie cóś! Bo ja, to bym zburzył ten cały „bungalow” i wystawił nową, dużą chałupę, albo nawet i dwie trochu mniejsze. Nawet tej kobicie zaproponowałem kupno tego tu, obiektu tak bardzo naruszonego zębem czasu, jak się to mówi, ale ona nie chciała o czymś takim nawet słyszeć z tego względu, że był to dom należący kiedyś do jej dziadków, a potem jej rodziców i nawet, kiedy dowiedziały się obie z jej matką, że jej tatuś zginął na wojnie w Korei, postanowiły trzymać ten dom, ze względów czysto pamiątkowych. To się nazywa przywiązanie!

        – A ja chciałbym się ciebie zapytać w kwestii dla mnie zasadniczej… Chodzi o to, jak będzie z moim wynagrodzeniem?

        – Sześć pięćdziesiąt… na start. Potem się zobaczy. Na razie z tym całym bajzlem trzeba się nam uporać.

        – Sześć i pół dolara na godzinę?

        – A ty, ile byś uważał?

        – Przynajmniej z dychę…

        – Dychę to ja mam… przed kupnem materiałów.

        – Cieniutko – stwierdził Władysław z rozczarowaniem.

        – Niestety, wciąż mamy kryzys! Nie przejmuj się! Jak tylko złapiemy jakąś lepszą fuchę, to może nawet podniosę ci do ośmiu dolców. Ale póki co, to muszę zobaczyć jaki z ciebie jest facet, robotny czy tylko, tego no… – powiedział pokazując mu obie dłonie zwrócone kciukami ku lewej stronie. – Na jak długo żeś tu przyjechał?

        – Na pół roku.

        – Czyli do wiosny, mi się widzi.

        – Dokładnie.

        Zabrali się do robory. Zaczęli od naprawiania ścian, łatania dziur i pęknięć, wgnieceń wyglądających jakby je ktoś naumyślnie zrobił, jakiś wściekły karateka albo inny narwany psych.

        – Niektóre domy to są takie, a może i nawet jeszcze gorsze od tego… Rozchodzi mi się o ten cały wandalizm… Nawet się chwilami zastanawiałem, że niby na pozór to ci Kanadole są „okej”, ale tak w głębi to oni są jacyś, tacy… jak by to powiedzieć, może nie tyle wredni, co bardzo zawistni, a wręcz widzi mi się zawzięci, cóś jak Szwaby, tyle tylko, że tego po sobie nie okazują na pierwszy rzut oka… Bardziej, bym powiedział, takie draństwo w białych rękawiczkach… Dla przykładu, wsadzają człowieka do mamra bez dokładnego udowodnienia mu winy, a potem po latach, nawet dwudziestu albo i więcej, zawalniają go i wypłacają odszkodowanie za wszystkie te lata, co sie taki jeden z drugim przesiedział za niewinność. A wiesz kto za to wszystko płaci? Ano, przeciętny podatnik taki jak ja, albo i ty, jakbyś miał tu stały pobyt. Czy też dajmy na to, choćby o tu! I na kiego grzyba, taki ciul te wszystkie wgniecenia porobił? Co mu ta ściana przeszkadzała, ja się pytam! Albo znowuż taka rzecz! Na własne oczy widziałem, nie dalej jak ze dwa tygodnie wstecz. Facet, na moje oko świeży imigrant, co jeździ takim strasznym rzęchem za kilkaset dolców, demolką kompletną i ten rzeczony gościu przejechał obok szkolnego autobusu z akuratnie włączonymi w tym autobusie czerwonymi światłami i wystawionym z boku stopem. Bo i na kiego miał stawać, skoro dzieciarnia tylko z jednej strony, z tej prawej, czekała przy tym autobusie szykując się do wsiadania, więc samo przez się, zero zagrożenia, to i przejechał! A za nim rzuciło się aż dwóch, żeby mu pokazać! I mało tego, że go zablokowali na środku ulicy, to jeszcze cały ruch i z przodu i z tyłu zatamowali. Takie byli zawzięte! I trzymali całe ulicę w szachu, aż nie przyjechali „copy”[gliniarze]. A temu zatrzymanemu glina i tak nic nie zrobiła, a tylko sprawili mu wygawor na jakie to straszne niebezpieczeństwo naraził te całą dziatwę szkolną. A przecież mogli mu za to, z mety, aż sześć punktów zabrać, potraktowawszy najpierw „tyketem”[mandatem] nawet powyżej stówy. A morał z tego wszystkiego jest taki, że te całe Kanadole, to potrafią być strasznie zawzięte za nic, bo jaki oni mieli w tym interes, żeby się tak mścić na takim, Bogu im ducha winnym, mizeraku jak był tamten gościu! Jaki oni mogli mieć w tym wszystkim swój interes?! No powiedz sam, jaki?

        Władysław nie bardzo wiedział co mu odpowiedzieć i zapytał się tylko czy Józef nie miałby nic przeciw temu, żeby przy tym całym gipsowaniu ścian mógł sobie zapalić.

        – A se pal! Bo ja to już jakie pięć lat nie palę i przez to o niebo lepiej się czuję! Tobie też bym radził zrobić to samo – Józef nie omieszkał dać mu dobrej rady. – Odkąd żem rzucił to całe cholerstwo, to wszystko co zjem z mety nabiera smaku, i zapachu też! Nawet nie przypuszczałem, że tak może być. Powiem ci jeszcze, że paliłem jak armata, po dwie paczki dziennie, a czasami to i trzecią napoczynałem, nawet nie wiedząc kiedy… Tak, żem kopcił!

        I tak sobie gwarząc, nie wiadomo kiedy, zaszpachlowali wszystkie dziury i wgniecenia. Teraz mogli zabrać się za naprawę podłóg, uprzednio sprzątnąwszy walające się tu i ówdzie śmieci. Władysław zapytał czy przypadkiem, ktoś „życzliwy” z sąsiedztwa, albo jakiś pierwszy lepszy przechodzień nie naśle na nich kontroli, inspektora pracy czy nawet policji, bo przecież on nie ma zezwolenia na pracę i gdyby tak, nie daj Boże… Na co Józef skrzywił się tylko, jakby usłyszał taki bardzo stary i na dodatek kiepski żart:

        – Może i kiedyś tak będzie, ale póki co, takiego kablarstwa jeszcze tu nie ma i chyba długo nie będzie – skwitował obawy swojego pomocnika.

        Pracowali w milczeniu, aż prawie do godziny pierwszej, gdy  nie dopadł ich głód, a Władysław, jak na złość nie wziął z sobą nic do jedzenia, bo nawet nie przypuszczał, że tak nagle, z marszu dostanie tę robotę.

        – Ty se rób, jakby nigdy nic, a gdyby się ktoś napatoczył to najlepiej udawaj niemowę albo nawet jakiego całkiem głuchoniemego świra.

        – Dlaczego świra?!

        – No, takiego nie do końca, ale jakby… Wtedy nie będą cię już o nic pytać i se pójdzie taki, jeden z drugim. Gdyby ktoś tu w ogóle miał ochotę przychodzić, czego nie przypuszczam, a nawet i w stu procentach wątpię – powiedział Józef i wyniósł się celem zakupu czegoś na ząb.

        A on korzystając z nieobecności pracodawcy, znalazłszy za domkiem stary materac  wyciągnął się na nim i z lubością patrzył w niebo, na chmury dryfujące w stronę jeziora. Zapalił „extra mocnego” z ostatniej już paczki i wziął się za obliczanie ile to może zarobić przez miesiąc i wyszło mu, skromnie kalkulując, wyszło mu trochę ponad tysiąc dolarów, a po przeliczeniu na złotówki, coś koło pięciuset tysięcy. Gdyby miał tylko na tym poprzestać, byłaby to gra nawet nie warta świeczki, równowartość zaledwie rocznej, tamtejszej, polskiej pensji… Nie tracił jednak nadziei, że znajdzie coś lepszego niż ten, tu remont tej starej rudery, tak na dobrą sprawę, nie wartą tego całego zachodu. Ostatecznie, nie jego interes. Ważne, że się załapał na te sześć i pół dolca na godzinę. Teraz najważniejsze, żeby wyrobić jak najwięcej godzin i też powinien wyjść na swoje! A później, zobaczy się!

        Z błogostanu wyrwał go warkot silnika, a potem usłyszał głośne trzaśnięcie drzwiami i głos szefa:

        – A ty co, fajrant już żeś se zrobił?!

        – Jaki fajrant? – Władysław zapytał wielce zdziwiony. – Po pierwsze, poszedłem za potrzebą i troszkę też odetchnąć…

        – No, a robota leży! Ja myślałem, że jak tu wrócę to już będziem się brać za następną podłogę, tą w livingu, a tymczasem ty, widzę, to ty jesteś jak tamuj, „czy sie stoi, czy sie leży…” Bo widzisz, tu jest Kanada i tu trzeba trochu lepiej robić, niż tam dla przykładu… Nie obraź się, ale jak tak dalej pójdzie, to mało, że chcąc nie chcąc, zmuszasz mnie do potrącenia ci tych czterdziestu minut coś se uciął na tym materacu… i w ostateczności będę zmuszony poszukać sobie kogoś innego! Kapujesz?

        – Przepraszam, nie wiedziałem, że… A poza tym, to nie było czterdzieści, a najwyżej dwadzieścia minut przerwy.

        – Mówię tylko tak, dla zasady, żeby potem nie było tego, no… Dobra, bierzmy się za lunch – mówił jakby trochę „rozjechanym” głosem, a jego twarz z każdą chwilą czerwieniała coraz bardziej.

        Józef był najzwyczajniej pijany, może jeszcze nia całkowicie, ale już nieźle „dał sobie w szyję”. Co do tego Władysław był pewien, bo pracując ponad dwadzieścia lat na różnych budowach, miał niezłe oko. A ten zauważywszy, że widać po nim spijanienie, próbował to jakoś zatuszować i niby „tyż to” wyjął z „vana” dwa piwa i jedno wręczając Władysławowi powiedział:

        – Ciśnienie mi podskoczyło! Zawsze tak jest, jak tylko robi się ciepło na zewnątrz, albo nawet i w pomieszczeniu… Częstuj się, Władek! – dodał podsuwając mu pieczywo i kiełbasę pokrojoną na kawałki. – Nie wiem czy gustujesz w tutejszym piwie, ale ja już żem sie zdążył przyzwyczaić. A poza tym, należy popierać ichni, kanadyjski monopol. Takie jest moje zdanie!

        Po niecałej godzinie od skończenia lunchu Józef oznajmił mu, że musi wyskoczyć po materiał, a jemu radzi nie korzystać z materaca, mówi to, tylko tak na wszelki wypadek, dla zasady. I poszedł sobie, a właściwie odjechał.