Dwa tygodnie temu pisałam o ‘klęsce urodzaju’, bo tak się złożyło, że w mojej kuchni wylądowało sześć koszyczków brzoskwiń: dwa sama kupiłam, bo była dobra cena, dwa przywiozła mi córka, bo ładnie pachniały, a dwa następne przywiózł mi syn, bo tam gdzie pracował przyjechał farmer z półwyspu Niagara (Niagara peninsula), i wszyscy kupowali, to i on wziął myśląc o tym, że mu matka zrobi dżemik na zimę. No to i zrobiłam, bo co miałam zrobić – odmówić? Mówią, że od przybytku głowa nie boli. Mnie tam pod koniec dnia to i główka rozbolała, i nóżki mnie ledwo nosiły. Takie całodzienne dryptanie po kuchni, też nuży. No ale nic, wyszło po kilka słoików kompocików i dżemików. Uff! Nigdy więcej, pomyślałam, ale chyba w złą godzinę. Takie przetwory na zimę to miały kiedyś sens, ale obecnie prawie wszystko jest dostępne na okrągło, bo granice nie mają znaczenia, a do bogatych krajów takich jak nasz, z obywatelami z portfelami wypasionymi dolarkami, to każdy chce sprzedawać. Co prawda te zimowe brzoskwinie to nie takie smaczne i soczyste jak nasze z Niagary, ale i tak chyba lepsze niż zawalone syropem z cukru moje kompociki i dżemiki. No chyba że, sieć dostaw (supply chain) się zawali nie tylko na samochody (obecnie na nowy samochód czeka się ponad rok), ale i na owoce, bo ceny przewozu będą horrendalne. No nic, na dzisiaj nie będę się martwić tym co ode mnie nie zależy. Nie zależy ode mnie także klęska urodzaju zwalona na moją kuchnię. Bo tak. Z działki zebrałam dwanaście sporych kabaczków, i sześć sporych dyń makaronowych (spaghetti pumpkin). Coś trzeba z tym plonem zrobić. Więc obmyślam co zamrozić, co zakisić, co pójdzie na sałatkę, a co na przecier na zupę do słoików. I oczywiście nerwy mi puszczają, bo robić jedne/dwa słoiki to frajda, ale tak któryś dzień z kolei? I jak tak już wykończona samym tylko myśleniem przysiadłam na moim ulubionym fotelu, zadzwoniła do mnie najmłodsza córka. Właśnie wracają ze Stanów i przy drodze były wystawione brzoskwinie, po pół ceny, bo trochę przejrzałe, ale w sam raz na kompociki i dżemiki. Więc kupiła, bo pomyślała, że na pewno się ucieszę, że tyle dobrego jedzenia będzie za takie małe pieniądze. O matko przenajświętsza!
– O dziecko kochane, ale właśnie cukier mi się skończył – próbuję się jakoś wymigać.
A ta mi mówi, że nie mam się martwić kupią cukier po drodze, bo muszą się i tak zatrzymać na zakupy.
– O dziecko kochane – próbuję inaczej – ale przykrywki i wieczka do słoików mi się skończyły.
A ta mi mówi, że też mi kupią, bo zatrzymują się w sklepie.
Zrozumiałam, że ani tak, ani siak się nie wymigam, więc się poddałam. Podjechali. Jak z łowów ze zdobyczą: 10 koszyczków pachnących i bardzo dojrzałych brzoskwiń, do tego słoiki i cukier. Tyle tego, że chyba starczy mi do końca moich dni. O klęsce urodzaju w mojej kuchni nie wspomniałam, bo i tak nie zrozumieją. Poczekam na Wigilię i wtedy im powiem. Będzie dużo śmiechu. A poza tym to po klęsce urodzaju następują lata suche. Więc do roboty – trzeba się cieszyć tym co jest.
MichalinkaToronto@gmail.com