Jeśli pracujesz dla Ubera, Lyfta lub DoorDash, twój szef to nie osoba, tylko algorytm. Klient jest zadowolony, bo w kilka chwil zamawia jedzenie lub transport do domu, a kierowca szybko i łatwo zarabia, myśląc przy tym, że sam jest sobie szefem. Tymczasem tkwi w błędzie. Jego pracodawca nie jest osobą, ale to nie znaczy, że go nie ma.
Na swojej stronie internetowej Uber nazywa swoich kierowców „partnerami” i „niezależnymi podwykonawcami”. DoorDash mówi o dostawcach „Dashers” i także jasno stwierdza, że to nie są jego pracownicy. Krytycy zauważają, że to tylko kwestia nomenklatury, która tak naprawdę niczego nie zmienia. Czasem nawet kierowcy są uznawani także za klientów – klientów aplikacji.
Alex Rosenblat, autorka książki Uberland: How Algorithms Are Rewriting the Rules of Work, mówi, że w ten sposób kierowcy są po prostu pozbawiani wszelkich praw przysługujących pracownikom. Nie obowiązuje ich płaca minimalna czy prawo zakazujące dyskryminacji. W rzeczywistości jednak wszyscy „pracownicy” podlegają menedżerowi-algorytmowi, który określa, według jakich zasad ma przebiegać ich praca. Platformy typu Uber w gruncie rzeczy prowadzą ciągły, dyskretny nadzór i zbierają dane, na podstawie których jest oceniane zachowanie kierowcy. Kierowca może wybierać, kiedy się loguje, ale jak już się zaloguje, jego cyfrowy menedżer wie o nim wszystko: gdzie skręca, kiedy przyspiesza, kiedy hamuje, w jakich godzinach pracuje.
Rosenblat rozmawiała z wieloma kierowcami Ubera i wielu z nich stwierdziło, że praca z algorytmem jest lepsza niż praca z osobowym szefem. Autorka zauważa, że tak jest tylko do czasu. Gdy kierowcy trafi się agresywny albo rasistowski pasażer, który źle go oceni i obniży jego ogólną ocenę, ten nie ma komu się poskarżyć. Jeśli kierowca potrzebuje pomocy, nie ma nawet numeru telefonu, pod który mógłby zadzwonić. Tak samo, gdy szef-algorytm zamknie jego konto.