Ach, co to był za cud! Ten aparat fotograficzny przywieziony z Rosji. Kosztował majątek. Pół renty mojej babci. Ale mi go kupiła.
Sama sobie szyjesz, sama swetry robisz, a stworzona jesteś do czegoś lepszego.
Tak powiedziała babcia. To fakt. Sama sobie szyłam, i sama robiłam swetry, bo inaczej nie miałabym w czym chodzić. W wieku 12 lat przeszyłam płaszcz po zmarłym ojcu, i miałam jak znalazł na zimę. Wtedy nikt tym się nie przejmował, że płaszcz był za szeroki w ramionach, bo ojciec był barczysty, a ja chucherko – ale tego już nie potrafiłam zwęzić. I tak to moja babcia zagrzała mnie do robienia zdjęć. A wtedy to było nie lada wyzwanie. Bo tak: trzeba było zdobyć filmy na rolce do aparatu i mieć odpowiedni sprzęt fotograficzny, żeby takie zdjęcia obrobić. Wszystko to odbywało się w zupełnej ciemności, no najwyżej w komórce z czerwoną żarówką. Tą komórką najczęściej była łazienka, bo potrzebny był przepływ wody. No i z tym był problem, bo domów, ani mieszkań z więcej niż jedną łazienką raczej nie było. Zdesperowana rodzina musiała chodzić do kibla do sąsiada, kiedy ja wywoływałam zdjęcia, bo za nic nie pozwoliłam otworzyć zaryglowanych drzwi. Najdrobniejsza ilość światła mogła wszystko zepsuć. I zdjęcia zamiast czarno-białe wychodziły szare. Tym to sposobem dorobiłam się kilku wystaw, jak również cała moja rodzina w Polsce, jak i koledzy, i koleżanki są posiadaczami całej ilości zdjęć zrobionych przeze mnie. Wszystko czarno-białe, w kolorze są tylko nasze wspomnienia. Na tych zdjęciach akurat mnie nie ma, bo robiłam zdjęcia. Tak było.
No i nastały telefony komórkowe, z wielką pojemnością pamięci i coraz lepszymi kamerami. Całe gałęzie przemysłu fotograficznego i biznesy podupadły. Zdaje się, że w mgnieniu oka moi znajomi zaczęli mnie zanudzać swoimi zdjęciami na swoich komórkach. Oglądanie dzieci i milusińskich zwierzątek było jeszcze do zniesienia. Kiedyś moja wcale nie taka dobra znajoma pokazywała mi poduszki na tapczanie. Przysnęłam przy tym oglądaniu. Obraziła się na mnie za brak uwagi, ale już moją znajomą nie jest i mnie nie zanudza setkami zdjęć. Coś mi jednak zostało z tego konika robienia pięknych ujęć i ostatnio wraz z nowszą wersją komórki (Samsung vf SM-AS215W ) wróciłam do utrwalania mojego świata.
Obróbka takich cyfrowych zdjęć jest ułatwiona poprzez całkiem niezłe aplikacje. Kiedyś można było tylko o takich pomarzyć. No i nie trzeba się blokować w łazience. Więc jak mnie chandra tłucze, to coś tam sobie komponuję z wcześniej zrobionych ujęć. Tak było i tym razem. Wniosłam do domu przed mrozem bardzo okazały skrzydłokwiat. Zachwycona tym jaki się zrobił piękny zrobiłam mu zdjęcia, żeby się nimi cieszyć podczas długich zimowych miesięcy. Taki był ten skrzydłokwiat cudny, że postanowiłam się podzielić (choć staram się nie bombardować za bardzo zdjęciami nikogo) ze swoimi bliskimi. A tu niespodziewanie dostaję gratulacje, że w końcu wyjechałam do Francji – co jest odkładane od początku zarazy. Przyjęłam to ze zdziwieniem. Jaki wyjazd? Przecież jestem w Toronto. Ale jak spojrzałam na to co wysłałam, to wszystko się wyjaśniło. Tym razem i siebie oszukałam. Mój skrzydłokwiat był tak zgrabnie wykadrowany, że wydawał się na tle Paryża, z wieżą Eiffla w tle. Nie pozostało mi nic, tylko wyjaśnić, że to przypadkowy primaaprilisowym psikus z Paryżem w tle, i że nigdzie nie wyjeżdżałam. Tylko zrobiłam zdjęcie bardzo okazałego skrzydłokwiata na tle grafiki Paryża zawieszonej na ścianie.
Tylko co ja zrobię jak naprawdę polecę do Paryża? Nikt mi nie uwierzy, bo nie będzie się chciał dać nabrać drugi raz. Lepiej zachować primaaprilowe psikusy na 1 kwietnia.
MichalinkaToronto@gmail.com