Inteligencja to – między innymi – świadomość deficytów. Własnych przede wszystkim, ale i tych występujących u naszych bliźnich.
W tym pierwszym przypadku oznacza to zdolność rozróżniania tego, co wiemy, od tego, co wiedzieć powinniśmy. W drugim wypadku inteligencja jest zasadniczo umiejętnością odróżnianiem tego, co wie interlokutor, od tego co wiesz ty. Oraz powiększaniem własnej przewagi we wskazanym wymiarze.
Garść przykładów poniżej, a zaczniemy od tego cytatu: “Niechęć do jakiejkolwiek wymiany myśli stała się wręcz zaletą i celem samym w sobie. Chodzi tylko o to, by wyjść na ring i zamarkować jakąś wymianę ciosów, które trafiają w próżnię”.
POZYCJA UST
To Gabriel Maciejewski, nazwany też Coryllusem. Ktoś, kto miał okazję zetknąć się z jego działalnością, twórczością zwłaszcza, powie zaraz, że czytać gościa trudno, a zrozumieć jeszcze trudniej. I że to zniechęca. Może i tak, nic mi do cudzych kryteriów. Niemniej powyższy cytat proszę sobie zapisać, proszę go zapamiętać, wreszcie proszę ponieść tę mądrość w świat, należycie meblując łepetyny ludziom zapatrzonym w postnowoczesne media, więc oszukiwanym i okradanym oraz nieustannie tresowanym do głupoty i posłuszeństwa. A innymi słowami: ludzi wedle własnej woli degradujących się intelektualnie do poziomu umożliwiającego kradzież, oszustwo oraz trwałe sukcesy tresury medialnej podtrzymującej.
Weźmy tę kwestię: istnieje różnica pomiędzy “mamy coraz mniej pieniędzy”, a “coraz mniej możemy kupić”. Zaryzykowałbym nawet wskazanie, że jest to różnica w charakterze zasadnicza. Albowiem podobieństwu wbrew, nie są to stwierdzenia tożsame. I nie chodzi o semantykę, chociaż, jasna rzecz, każda z fraz dysponuje własnym (i znacznym) potencjałem retorycznym. Chodzi raczej o status ekonomiczny przynależny wypowiadającym te zdania. Można powiedzieć: o pozycje ust chodzi, z jakich te czy tamte słowa wypadają, moszcząc się w przestrzeni publicznej już na stałe.
KROPLE DWIE
I stale w łepetynach słuchaczy wywołując poplątanie z zamieszaniem. Jeśli nie gorszy miszmasz. Mówię przez to, również: dopóki środowiska zacietrzewione w bezrozumnej nienawiści do Jarosława Kaczyńskiego, skupione niemal bez wyjątku wokół przeciwników Prawa i Sprawiedliwości – to ci dopiero zbieg okoliczności, nieprawdaż? – dopóki więc środowiska zacietrzewione w bezrozumnej nienawiści do Jarosława Kaczyńskiego nie dorosną intelektualnie, dopóty ściskać będą sprężynę nadwiślańskich konfliktów społecznych, nieustannie ciągnąc na swoją stronę tych w krawatach Lerymond i trzewikach od Clarksa oraz tych w trampkach po NRD (i marynarkach z second handowych ciuchlandii). I tak samo długo tuskopersony, w rodzaju Poncyliusza Pawła, perorować będą na temat “hultajskiej polityki PiS”. Żeby już nie wspominać o samym Tusku Donaldzie i jego majaczeniach, dedykowanych środowiskom skupionym wokół prezesa NBP, per: ludzie “niezależni od rozumu”. Niechęć i tyle.
Z drugiej strony, odwołanie do “niechęci” na tym poziomie poznawczym to eufemizm. Precyzyjniej: eufemistyczna egzemplifikacja nienawiści. U jednego, u drugiego, u setek i tysięcy wedle tego samego wzorca odlanych i podobnych do siebie tuskoludzi. Podobnych jak dwie krople uryny.
NIC Z PASTORA
Postąpmy jeszcze krok do przodu. “Bardzo liczymy na sprawiedliwość. To jedyne, co nam pozostało” – usłyszałem oto, w telewizji, wyznanie damy, reprezentującej kilkanaście osób poszkodowanych metodą wydawałoby się zapomnianą bezpowrotnie, mianowicie metodą “na ambasadora”. I przyznam szczerze, obsadzanie “liczenia na sprawiedliwość” w roli łodzi dla rozbitków, czy też ostatniej deski ratunku, wypadło w moich uszach kontrowersyjnie raczej. Nie wiemy, czy przywołana dama, poza liczeniem na sprawiedliwość, liczy też na prawo, a także ile, ewentualnie, wspólnego ma z matematyką. Bo ujmując kontekst z tej strony, liczyć potrafi niespecjalnie i niewiele ze szkoły pamięta. Ewidentnie. Dziś albowiem na prawo i sprawiedliwość liczą tylko ci, których skutecznie oduczono liczyć na siebie.
…No proszę. Ależ popisałem się konstrukcją. Sama z siebie mi wyszła, słowo daję. Bo niby jak inaczej? Żebym tylko nie oberwał po sempiternie za takie “heheszki”, niechby i przypadkowe. Ale “prawda przeciw światu”, zatem zdążając dalej tą samą drogą: miałem sen. Nawiedziło mnie. Miałem nie opowiadać, ale zmieniłem zdanie. Opowiem. Nic z pastora Kinga, żadnych tam marzeń o braterstwie. Więc.
Więc sen. Więc idę. Patrzę: idę tunelem. “Aha, zaraz usłyszę, bym zdążał w stronę światła” – myślę.
EMOCJE W GARNKU
Ale nie. Dookoła ciągle ciemność i ciemność, i nic ponad ciemność widzę. Czy tam nie widzę niczego prócz ciemności. Dobra, do piekła diabli mnie biorą, myślę dalej, a zdolności poznawcze wytężam i wytężam. Aż rozum boli i protestuje. Wreszcie dostrzegam drzwi. Jakieś trzy metry wprzód. Wiem na pewno, choć nie wiem skąd to wiem (jak to w snach często bywa, zapewne skądinąd), że stoję przed wejściem do jednego z piwnicznych magazynów bibliotecznych. Piekło? Raj? Tutaj? Nic z tego. Wiem albowiem, i też na pewno, także nie wiedząc skąd i to wiem, skądinąd zapewne (jak bywa to w snach), wiem zatem, że trafiłem do piwnic Biblioteki Jagiellońskiej, a wzmiankowane drzwi prowadzą do jednego z tamtejszych magazynów książek. I że mamy rok 1987. I że wzmiankowane drzwi opatrzone są tabliczką: “Dział księgozbiorów zbędnych i zabezpieczonych”. I że o interpretację mam zapytać profesora Andrzeja Nowaka… No dajcie spokój.
Mało tego. Dalej śniło mi się, że się obudziłem. Do kuchni mnie przeniosło Widziałem garnek. Przykryty, stał na włączonym palniku. To, co wewnątrz buzowało, to były emocje. I proszę zaraz nie pytać mnie, jak wyglądają emocje buzujące w garnku. Nie wiem jak wyglądają, ale lada moment miały wykipieć. Pokrywka drgała, jakby odstawiała arię jakąś. Czy tam inne jakoweś hołubce.
SZUKAJĄC KALENDARZA
Dudniły bębny, trąby trąbiły, warczały werble. W tym niejaka Doda. Ta warczała, odsłaniając zakrwawione dziąsła: “Miłości chem! Miłości!” – warczała i wyła potępieńczo. “Gdzie psychiatra, natychmiast dawajcie mi psychiatrę…” – pomyślałem wtedy błagalnie. Przez sen. Błagalnie. Dacie wiarę?
– Bardzo mi przykro – usłyszałem w odpowiedzi. Przez słuchawkę usłyszałem. Bo teraz nagle rozmawiałem przez telefon. – Bardzo, bardzo mi przykro, ale najbliższy psychiatra znajduje się w marcu przyszłego roku.
– Kardiolog w takim razie?
– Kardiolog znajduje się w listopadzie.
– To niedługo. Położę się, nerwy odłożę na szafkę, doczekam.
– W listopadzie roku 2024.
– Pani kpi sobie ze mnie?! – rozdarłem się tak, że aż zrobiło mi się głupio.
– Ja nie jestem żadna pani, ja jestem dobra zmiana. Dobra zmiana nigdy nie żartuje, zawsze dotrzymuje obietnic, a kpi wyłącznie w piątki między dwudziestą trzecią osiem, a dwudziestą trzecią dwanaście – w tym miejscu, nie na żarty rozeźlona, pani rzuciła słuchawką.
Żartowała kończąc czy wcześniej? Czy może bez przerwy kpiła? Tak czy owak zerwałem się, spocony i dygoczący, wzrokiem szukając kalendarza. Ale kalendarza nie było.
***
Na koniec z innej beczki: nie sposób unicestwić Moskwy bez zgody Berlina. Politycznie unicestwić. Niezbędne minimum to obojętność Niemiec wobec prób neutralizacji ambicji imperialnych kremlowskiego potwora. Wniosek zaś z powyższego brzmi: jeśli nie my, to kto, jeśli nie teraz, to kiedy? Albo inaczej pytajmy: kiedy ostatnio w historii Republika Federalna była tak słaba jak dziś? Jak nazwać tę sytuację inaczej, niż sprzyjającą? Niż “oknem możliwości”?
Słabsza, obawiam się, RFN już nie będzie – ergo, kiedyż wreszcie, pytam, jako Polska, wrócimy do przytomności i zrozumiemy, iż w grze z Moskwą czas najwyższy zalicytować Międzymorzem? To jest kremlowskiego potwora do kąta zagonić? Wypatroszyć bez litości, Rosjan nareszcie europeizując? Nadzieją wypełnić rosyjskie serca a rosyjskie dusze uczłowieczyć?
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl