Chyba rzeczywiście dotychczasowe szczęście zaczyna opuszczać prezydenta Zełeńskiego. Jest to zresztą znakomita ilustracja przysłowia, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. W tym przypadku chodzi oczywiście o Pana Naszego z Waszyngtonu, którego łaska jeździ na wyjątkowo pstrym koniu. Oto 30 września upłynął w USA rok budżetowy, a na skutek obstrukcji w Kongresie nowego budżetu nie było. W tej sytuacji państwu groziła niewypłacalność, to znaczy – funkcjonariusze państwowi nie dostaliby wynagrodzeń, żołnierze żołdu – i tak dalej. Jeśli chodzi o żołnierzy to sekretarz obrony Lloyd Austin – ale nie uprzedzajmy faktów. Gwoli uniknięcia tego – co tu ukrywać – kompromitującego paraliżu, Kongres przyjął warunek stawiany przez Republikanów – żeby wstrzymać pomoc dla Ukrainy. Toteż w ustawie o “tymczasowym budżecie” na najbliższe 45 dni, sfinansowanie pomocy dla Ukrainy nie zostało przewidziane. Co będzie później, gdy trzeba będzie uchwalić budżet na rok 2024, czyli rok wyborów prezydenckich – zobaczymy – ale myślę, że zaklęcia prezydenta Bidena, by nie porzucać Ukrainy mogą pozostać bez echa, tym bardziej, że – o czym pisałem w poprzedniej korespondencji – również obecna administracja przygotowuje sobie co najmniej dwa preteksty, by zakończyć ukraińską awanturę: ultimatum, by w ciągu najbliższych 18 miesięcy prezydent Zełeński poddał Ukrainę gruntownej kuracji przeczyszczającej, bo jak nie, to USA wstrzymają pomoc – oraz komisję, która ma zbadać, co właściwie stało się z dotychczasową amerykańską pomocą, szacowaną na prawie 140 mld dolarów. Toteż Lloyd Austin odetchnął z ulgą, że przynajmniej amerykańscy żołnierze żołd dostaną.
Wspominam o tym wszystkim, bo przyszłoroczna kampania prezydencka w USA może okazać się bardzo podobna do tej z 1968 roku. Wtedy USA ugrzęzły w Wietnamie, gdzie prowadziły trudną wojnę z Układem Warszawskim i Chinami. Kandydujący w tych wyborach Ryszard Nixon zwany “sprytnym Rysiem”, wygrał je właściwie tylko dlatego, że obiecywał, iż tę wojnę zakończy – i słowa dotrzymał. Dla Wietnamczyków kolaborujących z Amerykanami skończyło się to krwawą łaźnią i exodusem na łodziach wyładowanych tzw. “boat people”, czyli uciekinierami, którzy nie chcieli na własnej skórze doświadczać bliskiego spotkania III stopnia z komunistami.
Ponieważ Ukraina, a wraz z nią również USA i NATO, nie mówiąc o Rosji, właśnie na Ukrainie grzęzną, to jest oczywiste, że ta sprawa na pewno będzie istotnym elementem kampanii wyborczej w USA, a być może nawet ją zdominuje. Dla Ukrainy może się to zakończyć “zamrożeniem konfliktu” – o czym w połowie ubiegłego roku wspominała ambasadoressa USA przy NATO. To zaś będzie miało – a właściwie już zaczyna mieć – daleko idące konsekwencje dla naszego nieszczęśliwego kraju, którymi prawie nikt nie zaprząta sobie głowy, bo wszyscy zajęci są wyborami, którym dwaj najwięksi antagoniści: PiS i Volksdeutsche Partei usiłują z dużym powodzeniem nadać charakter plebiscytowy: albo za Tuskiem, albo za Kaczyńskim – podobnie jak to było z wszystkimi kampaniami wyborczymi w ciągu ostatnich 30 lat, kiedy to nazwy partii wprawdzie się zmieniały, ale zawsze chodziło o to samo; by do władzy w Polsce nie dostała się prawica, zwłaszcza narodowa – o czym w odpowiedzi na list otwarty byłych AK-owców ze Stanisławem Jankowskim “Agatonem” na czele, napisał red. Stefan Bratkowski – że tak właśnie ustalono w Magdalence. Toteż kampania wyborcza w mediach głównego nurtu toczy się między socjalistami bezbożnymi, skupionymi wokół Volksdeutsche Partei, a socjalistami pobożnymi, skupionymi woków PiS Jarosława Kaczyńskiego.
Aktualnie spór toczy się, chociaż po trzech dniach właściwie już wygasa, wokół tego, ile złamanych serc pojawiło się na marszu zorganizowanym w Warszawie przez Volksdeutsche Partei Donalda Tuska. Organizatorzy skromnie obliczyli, że co najmniej milion, podczas gdy Naczelnik Państwa, Jarosław Kaczyński, przebywający akurat na konwencji “Zjednoczonej Prawicy” w Katowicach, spenetrował prawdę, że tylko 60 tysięcy. Jak tam było, tak tam było, bo – jak utrzymywał dobry wojak Szwejk – jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było – ale nie wiadomo, co właściwie miałoby z tego wynikać.
Jeśli, dajmy na to, Donald Tusk chciałby na tej podstawie dowodzić, że wygra wybory, to warto zwrócić uwagę, że 34 miliony obywateli na tym marszu się nie stawiły, więc takie przechwałki wcale nie byłyby takie oczywiste. Ja osobiście czuję się głęboko rozczarowany, bo przed marszem pojawiły się fałszywe pogłoski, że kulminacyjnym momentem tego wydarzenia będzie publiczna skrobanka, jakiej podda się Donald Tusk, w geście solidarności z kobietami oprymowanymi przez faszystowski reżym Jarosława Kaczyńskiego. Niestety te pogłoski okazały się fałszywe, bo Donald Tusk aż na taką wielkoduszność się nie zdobył, więc były tylko transparenty, okrzyki i rozchylanie tak zwanych parasolek – ale do tego już się przyzwyczailiśmy, jako do rzeczy oklepanych.
Więc, jak się okazuje, po trzech dniach spór o liczbę uczestników “marszu” wygasa, podobnie jak chyba wkrótce wygaśnie embargo, jakie w geście mocarstwowego, przedwyborczego nadymania proklamował samowolnie pan premier Morawiecki. Właśnie minister rolnictwa, pan Telus, oznajmił, że z Ukrainą zostało osiągnięte porozumienie, iż zboże – jeszcze nie wiemy; “techniczne”, czy trochę lepsze – nie będzie zatrzymywało się w Polsce, a tylko przejeżdżało tranzytem. Ale rok temu takie porozumienie też obowiązywało, a jednak tajemnicze firmy, których nazw pan minister Telus do tej pory nie ośmielił się ujawnić, zasypały “zbożem technicznym” polskie magazyny. Najwyraźniej po 15 października albo pan premier Morawiecki, albo jakiś inny premier odwoła przedłużone embargo i dlatego właśnie Komisja Europejska i Departament Stanu potraktowały tę samowolkę z przymrużeniem oka. Jużci – oni też rozumieją, że przed wyborami każdy rząd musi przynajmniej trochę ponadymać się mocarstwowo – ale potem wszystko ma wrócić do stanu poprzedniego.
Podczas gdy w naszym nieszczęśliwym kraju wszyscy ekscytują się wyborami, 4 października rozpoczyna się w Rzymie tak zwany “Synod o synodalności”. Co to jest, ta cała synodalność, tego chyba nikt nie wie, bo dotychczasowe wyjaśnienia wskazywały raczej na to, że tłumaczący tę rzecz dostojnicy też nie wiedzą, albo nie chcą powiedzieć, o co naprawdę chodzi. Toteż grupa zaniepokojonych kardynałów przedłożyła papieżowi Franciszkowi pięć “wątpliwości” – ale wśród nich, na szczęście nie znalazła się wątpliwość, czy Pan Bóg jest, czy Go nie ma, ani nawet – czy Królestwo Niebieskie zostanie przemianowane na Socjalistyczną Republikę Niebieską – i pewnie dlatego w naszym katolickim kraju żadnego zaniepokojenia na tym tle nie odnotowano.
Stanisław Michalkiewicz