Przedstawiają mi honorowego gościa tegorocznego zgromadzenia; to Alessandro. Prosto z Włoch i do tego zakochany w Janie Pawle II. Historia, która doprowadziła do dzisiejszego spotkania, aż prosi o zacytowanie śp. Ks. Bronisława Bozowskiego -„nie ma przypadków, są tylko znaki”.
Otóż Alessandro zna dobrze rodzinę Fabio i Anny Marii Gregorii z Civitavecchia, do których trafiła w 1995 figurka Madonny z Medjugorie płacząca później krwawymi łzami.
A Włodzimierz Rędzioch dziennikarz mieszkający w Rzymie od lat 80-tych i piszący dla Osservatore Romano, dowiedziawszy się o istnieniu Zakonu, skontaktował Alessandro z naszym Generałem.
Rada kapłańska zaczyna się kolacją. Zaproszeni są księża i członkowie Kapituły Zakonu. Po posiłku, Brat Generał zaczyna prowadzić dyskusję plenarną. Jednym z najważniejszych punktów wieczoru jest wybór kolejnej lektury patronalnej, która przypadnie na następny rok liturgiczny. Kolejne odcinki odczytywane będą na comiesięcznych zebraniach chorągwi rycerskich. Jest to forma edukacji zapewniająca, że cała rzesza rycerska stopniowo zapozna się z pisaną spuścizną naszego patrona.
Wybór pada na Ecclesia in Europa. Argumentowany coraz trudniejszą sytuacją kościoła tu na starym kontynencie. Warto więc spojrzeć na wizję proroka naszych czasów, jakim był święty Jan Paweł II.
Generał krąży między stolikami i zgromadzonymi tu ponad siedemdziesięcioma osobami. Jeszcze raz daje dowód niebywałej pamięci. Prawie wszystkich zna z imienia i z nazwiska. Zna większość chorągwi i parafii z których się wywodzą.
Potem krótka i trochę szokująca przemowa naszego gościa z Włoch. Już od kilku lat jeździ po kraju i agituje, aby każde miasto miało choć jedną ulicę, choć jeden plac nazwany imieniem naszego papieża. Jego zdaniem, kościół włoski wolałby raczej o nim zapomnieć aniżeli pamiętać.
Alessandro stanie potem przed trudnym zadaniem uzyskania od lokalnego biskupa pozwolenia na działalność Zakonu w rejonie, gdzie mieszka.
Na koniec jeszcze jedno świadectwo, prosto z frontu wojny toczącej się za naszą wschodnią granicą. Nasze rycerstwo ma kilkudziesięciu członków na Ukrainie, wśród tamtejszych katolików. Rycerski Prowincjał Ukrainy przywiózł z sobą byłego żołnierza, odesłanego do rezerwy z powodu odniesionych ran, ojca dziesięciorga dzieci.
Włodzimierz daje świadectwo wielkiej wiary w okopach. Żołnierze modlili się często różańcem, które on im rozdawał. Opowiada też bardzo dziwną historię. Grupa obrońców odcinka, na którym walczył, wzięła rosyjskiego jeńca. Pytany, dlaczego oni, mający olbrzymią przewagę liczebną, nie posunęli się do przodu odpowiedział, że Rosjanom wydawało się, że mieli do czynienia z wielką grupą wojska, gdy tymczasem znajdowała się tam zaledwie garstka ukraińskich żołnierzy.
Następnego dnia, przed mszą, podchodzi do mnie Włodzimierz, ten od wczorajszego świadectwa.
– Ty jesteś rycerzem z Kanady? Mam do ciebie prośbę. Odmawiaj różaniec za mego syna, który jest teraz na froncie.
W południe, na mszy w bazylice, z udziałem ponad dwustu braci, następuje przyjęcie do Zakonu i uroczyste zaprzysiężenie Alessandro Scotto. Stanie on na czele Prowincji Włoch, 8-mej prowincji Rycerzy św. Jana Pawła II-go. Do Zakonu wstąpi też ojciec Alessandro.
Zbliża się koniec uroczystości. Próbuję zorganizować sobie transport do Katowic. Wiem już, że bracia udający się w kierunku Poznania jadą przez Katowice. Jeden z nich się deklaruje; podwoził nas już w przeszłości, ale zaznacza, że bardzo się śpieszy. Tuż przed wyjazdem, przesiadam się jednak do innego samochodu i jadę z bratem z Zielonej Góry.
Kilka kilometrów przed Katowicami nagła zmiana kierunku ruchu i mój kierowca manewruje po mokrej, pokrytej gliną nawierzchni. Nagle krzyczy;
– To przecież nasi!
Po lewej stronie szosy, na trawie, oparty o wygiętą balustradę, stoi van Braci z Poznania. Zatrzymujemy się sto metrów dalej. Van nie nadaje się do jazdy, ma uszkodzoną chłodnicę i nie wiadomo co jeszcze. Wpadli w poślizg na tej cholernej glinie. Na szczęście, nikomu nic się nie stało. Pasażerowie przesiadają się do nas. Kierowca będzie czekał na policję i na lawetę.
Jestem w Katowicach wcześnie i skupiam się na dojeździe na lotnisko.
Mam problem; bo akurat jutro rano, przez okoliczne rondo, przebiegała będzie trasa maratonu i wiadomo, że autobusy będą jeździły inaczej.
Rano msza o siódmej i zaraz wyruszam na przystanek. W plecaku, na samej górze papierowa torba z kurkami.
Na przystanku przy ul. Sokolskiej pierwsza niespodzianka. Facet z ZTM w pomarańczowej kamizelce ma długą listę, z której wynika, że AP jedzie dzisiaj na lotnisko z przystanku po przeciwnej stronie ulicy.
Przechodzę na drugą stronę, ale obserwuję co jedzie po obu. Po chwili, pojawia się AP, ale przyjechał tak jak zwykle, a ja jestem po złej stronie ulicy. Zaczynam biec przez jezdnię, ale autobus już rusza. Wtedy zauważa mnie ten człowiek z ZTM i też biegnie w kierunku autobusu, który w końcu zatrzymuje się ponownie.
Autobus jest pełny. Przepycham się do przodu, aby kupić bilet. Adrenalina działa, więc logika cierpi. Plecakiem z tyłu zahaczam o stłoczonych pasażerów. W końcu jakaś dziewczyna nie wytrzymuje i odzywa się: – może by zdjąć ten rugzag?
Potem jest już z górki. Samolot na czas, znowu te niewygodne fotele, ale to tylko niecałe trzy godziny, na autobus z lotniska do Salou trzeba poczekać, ale przy piwie”0” czas jakoś schodzi. Dopiero teraz zaczynam swój tu pobyt.
Kurki doleciały i to w nie najgorszym stanie. Zaraz wylądowały na patelni, na masełku.
W międzyczasie, Rebel News próbuje wprawić mnie w kompleksy w zakresie czystości osobistej. Otóż biuro naszej dostojnej Governor General, licząc od roku 2017, wydało ponoć $117,000 na pralnię chemiczną, i to pomimo faktu, że równocześnie zatrudniało personel, który mógł takie czynności wykonać w ramach wynagrodzenia. To ponad $1800 na miesiąc. Nasuwa się niewinne pytanie; co te Panie robią, że się tak strasznie brudzą?
Mało tego, nie przeszkodziło to ani pani Mary Simon ani jej poprzedniczce, Pani Julie Payette w wydaniu dodatkowych $88,000 na nowe ciuchy. Tu trzeba wyjaśnić, że te ostatnie wydatki były raczej skromne; budżet pięcioletniej kadencji zezwala na $130,000.
Z tym poziomem ascezy mogę się nawet porównać. Wracając z Francji, po trzech latach pobytu, mogliśmy przewieźć do 1300 butelek wina. Wykazaliśmy się podobnym umiarkowaniem, bo nazbierało się ich tylko osiemset pięćdziesiąt. Z jedną różnicą; za wino i cło płaciliśmy sami.
To jednak nie koniec – pensja na tej pozycji wynosi obecnie $351,600 włączając cowidową podwyżkę za, jak można sądzić, wysiłki heroiczne, w wysokości $48,800. Podaję – cytując Canadian Taxpayers Federation.
Powoli wchodzimy w tutejszy rytm rzeczy przyjemnych. Spacery wzdłuż plaży są coraz dłuższe, aż w końcu dochodzimy do falochronu w Cambrils; cztery kilometry w każdą stronę. To też okazja do wspólnego różańca. Rycerski obowiązek, plus wiele intencji, w tym za Leonida, syna Włodzimierza.
Ja w weekendy umawiam się z Januszem na rower. O siódmej trzydzieści, jest jeszcze prawie ciemno, ale na ścieżce rowerowej wzdłuż plaży jest jaśniej, a co najważniejsze prawie pusto. Jesteśmy świadkami wschodu słońca nad morzem, jest więc na co popatrzeć.
Pod koniec pobytu moja aplikacja Strava pokaże ok. 900 kilometrów. Czy dojdę w tym roku choćby do tysiąca?
Gdzieś po tygodniu kończy się nam jednak energia do zmywania ręcznego i pomysł zakupu zmywarki kompletnie nieznanej marki, ale za połowę poprzedniej ceny, spotyka się z pełnym aplauzem.
Zamawiamy i przywożą ją za dwa dni. Niby wszystko podobne, ale chyba brak cyklu suszenia pod koniec mycia. Wąż dopływowy nie ma też zabezpieczenia, podobnego do Boscha, na wypadek nieszczelności na dopływie wody. Jak jednak zrobić zmywarkę, która po przejściu przez pośredników kosztuje 320 Euro i ma trzy lata gwarancji? Zobaczymy na ile starczy?
W międzyczasie dowiadujemy się, że Pani Magda, nasza znajoma z Toronto, wybiera się na pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Trasa z Porto do Santiago to ok. 250 km. Mamy nadzieję kontaktować się z nią w trakcie Camino.
Nie wszystko ma jednak charakter sielanki. Pani Basi przyplątuje się grypa.
Nasze ostatnie wyjazdy ubezpieczamy w AXA. Teraz okazja, aby sprawdzić, jak to działa? O dziwo, przychodnia którą znamy, jest na liście ubezpieczenia, nawet nie musimy płacić za wizytę, przelew będzie bezpośredni. Na dodatek, agentka oznajmia, że przysługuje nam taksówka, ale odpowiadamy, że pójdziemy piechotą.
Kończy się na antybiotyku, ale grypsko będzie ją męczyć jeszcze po przyjeździe do Polski.
Ogólnie widać, że samopoczucie Pani Basi nie jest najlepsze. Zasolenie morza i obecność jodu nie są porównywalne z Bałtykiem, ale i tak odbijają się to jej samopoczuciu.
Dodatkowy problem, to wyjazd do Paryża na początku listopada. Tego nie da się przełożyć, a nie wiadomo w jakiej będziemy w formie? Nawet jeszcze nie mamy biletów.
Wiem, że Pani Basia też się nad tym zastanawia. Dla niej to dodatkowa podróż samolotem, i to w krótkim odstępie czasu, a my już wiemy co zator płucny.
Mamy wiadomości z New Jersey. Otóż Wiktor oświadczył się swej dziewczynie tuż przed ich podróżą do Francji. Okazuje się, że młodzi utrzymali ten fakt w tajemnicy i powiadomili rodziców chyba dopiero z lotniska. Patryk robił im pierścionek zaręczynowy więc my coś o tym już słyszeliśmy. Kolejną niespodzianką jest data ślubu, bo przypada gdzieś koło naszego powrotu z Europy i będziemy się gimnastykować jak te terminy pogodzić.
O samym wyjeździe młodych do Francji wiedzieliśmy wcześniej i nawet przygotowałem dla Wiktora krótki przewodnik po Szampanii. Odpisze do nas po wizycie w Verzenay.
Verzenay może nie być znane przeciętnemu śmiertelnikowi, ale w klasyfikacji win szampańskich zajmuje istotne miejsce. Jest jedną z siedemnastu wiosek, które są sklasyfikowane na najwyższym poziomie, czyli Grand Cru. Młodzi degustowali szampana właśnie tam, u producenta Labruyer.
Nagle przypominamy sobie, że już dawno zgłosiliśmy problem z telewizją. Ponownie idziemy do administracji. Mamy szczęście, bo właściwy specjalista jest akurat w okolicy. Po pół godzinie odzyskujemy dostęp do kanałów.
W Paryżu trzy dni strajków, akurat w momencie, kiedy Małgosia z Andrzejem szykują się do przylotu do Barcelony. Byliśmy umówieni na piątek wieczorem, a oni rano dostali maila od linii lotniczych, że ich lot przeniesiono na niedzielę.
To nie koniec. Niedziela to dzień wyborów. Zawczasu umówiliśmy się, że pojedziemy głosować do konsulatu w Barcelonie i mamy nawet wydrukowane stosowne formy rejestracyjne.
Robercik ostudza nasz zapał. Akurat w czasie poprzednich wyborów oprowadzał polskie grupy turystyczne po Barcelonie. Ponieważ polscy turyści chcieli zagłosować, podjechali autobusem pod konsulat. Po czterdziestu minutach kolejka nawet nie drgnęła. My też już dostaliśmy z konsulatu maila ostrzegającego przed długimi kolejkami. Nie możemy narażać Pani Basi, a kilkugodzinna wędrówka z bagażami naszych gości po Barcelonie też nie wydaje się najlepszym pomysłem.
Tak więc nie wykonamy planu wyborczego. Jest dla nas zbyt skomplikowany.
Andrzejowie przyjeżdżają w niedzielę po południu. Tradycyjne wyjście ze polską grupą znajomych, po mszy w Santa Maria del Mar, odwlecze się do następnej niedzieli i odbędzie się już bez nas.
Jeszcze w sobotę mieliśmy pójść wspólnie na „Tapas” do Blaumar Cafe, przy głównym deptaku. Idziemy jedynie z Małgosią i Januszem. Takiej okazji marnować nie można, nawet jeśli wszyscy nie mogą być obecni.
Za to z paryżanami, w czwórkę, dochodzimy plażą aż do Cambrils. W trakcie spaceru odmawiamy wspólnie rycerski różaniec.
We wtorek rano Małgosia i Andrzej odprowadzają nas do autobusu. Po drodze następny różaniec w intencji pomyślnego lotu.
Leszek Dacko