Dlaczego nie ma znaczenia, czy rodzimy się w Japonii czy w Polsce? Bo determinanty ponurego losu wyciągają z puli pospołu jedni i drudzy.
Słuszna uwaga jak sądzę. Dla Polaków współczesnych nigdy nie przeminą cierpienia Wołynia, Katynia, Auschwitz (Powstania Warszawskiego nie wyłączając), zaś współcześni mieszkańcy Japonii nosić w sobie będą Hiroszimę oraz Nagasaki. Tym samym obie nacje, tak odległe terytorialnie, tkwią zanurzone w niemożliwych do zaleczenia traumach. I nawet jeśli traumy to niejednakowe z powodów oczywistych, w obu wypadkach mamy do czynienia z zaburzeniami lękowymi o charakterze pourazowym.
Już wyjaśniam. Otóż podstaw wspomnianych zaburzeń należy upatrywać w intensywnych emocjach, związanych z przeżywaniem i pamięcią zdarzeń nawet dawno temu minionych, acz zachodzących na tyle gwałtownie, by w połączeniu z rozpoznanym zagrożeniem życia ludzki umysł nie mógł wyjaśnić przyczyn rozgrywającego się obok dramatu. Tak działa człowiek: gdy nie sposób dopasować zdarzeń do wzorców tożsamych z utrwalonymi wcześniej obrazami rzeczywistości, konfrontowani jesteśmy i musimy mierzyć się z szokiem o intensywności przekraczającej nasze zdolności poznawcze.
Tak, istnieją traumy, których czas nie pokona. Stąd wydarzenia w rodzaju wspomnianych wyżej zdają się nigdy nie kończyć, a traumy nie ustają. Albo inaczej rozkładając akcenty: spotykając mieszkańca Wysp Japońskich celebrującego pamięć o rodakach dotkniętych eksplozją bomb atomowych (stąd określenie “hibakusha”), spotykamy podobnych sobie. W części własną przeszłość, a w części również siebie samych. Tym bardziej warto przypominać, iż najgorętsze nawet modlitwy ludzi zatroskanych o dobro i los świata, znaczą dziś niewiele, a mogą stać się dosłownie niczym, gdy inni nie przestają jednocześnie wzywać do biegu w kierunku przeciwnym. Ale.
Ale czy barbarzyńców da się zatrzymać inaczej niż siłą? A co, kiedy zatrzymać takich można jedynie siłą? Cóż za infantylne wątpliwości, toż usiłowaliśmy zło zatrzymać i pokonać nie inaczej, jak właśnie siłą. Zatroskani o los i byt bliźnich, w obliczu bliźnich czyniących krzywdę nam i naszym bliskim, szóstego i dziewiątego sierpnia 1945 roku zastosowaliśmy wobec wroga rodzaj nieprawości, sprokurowanej przez najtęższe umysły epoki na żądanie przywódców wolnego świata. Nie tak było?
Uwolniliśmy Bestię. Tym samym energia jądrowa, demon XX wieku, zawładnął japońskimi Miastami. Od najgłębszych piwnic po najwyższe dachy. Od uśmiechu gejszy po kwilenie rozespanego niemowlęcia – by skończyć na widoku jaskółki, nie mogącej wzbić się w powietrze z powodu doszczętnie spopielonych skrzydeł. Koszmarne wspomnienia, nie licytujmy się.
Ludzie odparowani z istnienia oraz ranni śmiertelnie (relacja świadka: “szli, przewracali się i umierali, jeden po drugim”) pozostają obojętni wobec czegokolwiek, co spotyka ich tuż przed i tuż po śmierci. Stąd między innymi powiedzenie japońskie: “O strefie zero niczego nie ma się od kogo dowiedzieć”. Zgroza, nieprawdaż? Albo to weźmy: “Kiedy ocknąłem się i wybiegłem na zewnątrz, moi towarzysze stali, salutując. “Hej!”, klepnąłem jednego w ramię, a on pokruszył się na kawałki”. Zgroza, doprawdy. Bo jak inaczej? Tę relację, opisującą los spopielonych, a mimo to wciąż salutujących żołnierzy, przekazał nam w grudniu 1964 roku Japończyk nazwiskiem Kenzaburo Oe (noblista literacki z roku 1994), w swoich “Zapiskach z Hiroszimy”. Pozycję tę w przekładzie Dariusza Latosia wydał niedawno PIW. Inny z indagowanych w tej sprawie, hibakusha (Takeo Takahashi), podsumował: “Gdyby wszystkie stworzenia / nieba i ziemi / obróciłyby się w proch / i przepadły / Znalazłbym pocieszenie”.
Stany umysłów usprawiedliwione, choć nie do pozazdroszczenia przecież. Podobnego rodzaju doświadczenia w książce zatytułowanej “Hiroszima”, jej autor, John Hersey, podsumował słowami: “Teraz wiedzą [niektórzy z hibakusha – dop. KL], że pozostali na świecie dłużej od znacznie większej liczby ludzi, niż kiedykolwiek mogliby się spodziewać, widzieli też o wiele więcej śmierci, niż kiedykolwiek mogliby przypuścić, że zobaczą”.
Prawdopodobnie jednak hibakusha nie wiedzą, a najpewniej wiedzieć nie chcą, że silniejsze od zła może być tylko inne zło. Proszę posłuchać, czy poprawnie oddałem sedno:
– Dobro nigdy nie wygra ze złem, Zajonc – usłyszałem.
– Dość wstrząsające, co mówisz. Miało tak zabrzmieć?
– Brzmi zgodnie z intencją.
– I to przekonanie jesteś w stanie uzasadnić, Heniu?
– By pokonać zło, wpierw dobro musiałoby unicestwić siebie. W sensie, że zdecydować o przekształceniu siebie w zło potężniejsze od zła, które należałoby pokonać w celu zachowania dobra.
– Silniejsze od zła może być tylko inne zło?
– Złapałeś ślad. Idź dalej tym tropem.
– A co z “dobrem zwyciężaj”? Co z “kochaj bliźniego swego jak siebie samego”?
– Bronię ci? Zakazu nie ma. Leć i zwyciężaj. Leć i kochaj. Czy tam vice versace. Reguły dostępności są znane tobie, mnie, każdemu, i każdemu aspirować do świętości wolno. Czy wręcz wypada. Wyznawcy Chrystusa to zdaje się aspirować do świętości nawet powinni.
…Nie odpowiedziałem. Zabrakło mi słów?
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl