Moim sportem jest lekka atletyka. Od dziecka zakochany w królowej, całe aktywne sportowe życie w tym sporcie spędziłem i tak już zostanie.
Bylem trenerem tak w Polsce jak i w Kanadzie na najważniejszych imprezach i cały czas szczerze obu stronom dopinguję.
Skoncentruje się dziś na Polsce.
W sobotę odbyły się wybory nowych władz Polskiego Związku Lekkiej Atletyki.
Ustępujący prezes Henryk Olszewski (mój kolega z boiska) oddal palmę pierwszeństwa Sebastianowi Chmarze.
Tego „gościa” znam z kolei też z boiska, inaczej. W czasie mojego pobytu w Polsce w latach 1997/1998 trenowałem go w rzutach lekkoatletycznych, zresztą tak jak przez lata i w Kanadzie – wielu innych czołowych dziesięcioboistów.
53-letni Chmara to były halowy mistrz Europy i świata w wieloboju oraz olimpijczyk z Atlanty. Przez całą karierę zawodniczą był związany z bydgoskim Zawiszą, gdzie trenował pod okiem nieżyjącego już znakomitego szkoleniowca Wiesława Czapiewskiego. Trzykrotnie poprawiał rekord Polski w dziesięcioboju, doprowadzając go w 1998 roku do poziomu 8566 punktów.
Henryk Olszewski prezesował przez dwie kadencje. Obie udane, chociaż ta pierwsza – bardziej.
Trzy lata temu, w Tokio, Polacy zdobyli 4 złote medale, dwa srebrne i trzy brązowe, osiągniecie lepsze od dotychczasowego najlepszego w historii … również z Tokio 1964.
Niestety tegoroczne igrzyska były, co tu dużo mówić, klęską. Jedyny medal, brązowy, zdobyła Natalia Kaczmarek w biegu na 400m.
Nasuwa się pytanie – czy prezes jest odpowiedzialny za sukcesy i porażki?
I tak, i nie, a całą pewnością – nie w pełni.
I tu wrócę do dawnych czasów i osób, które były wielkie w historii, które stworzyły podwaliny polskiego sukcesu i które miałem szczęście i zaszczyt spotkać w moim życiu.
Zacznę od pana Jana Mulaka, twórcy słynnego „Wunderteamu” z końca lat pięćdziesiątych to końca lat sześćdziesiątych.
Jan Mulak był przykładowym lwem, z tym, że nie na czele armii baranów.
Dobrał grupę doskonałych specjalistów ze wszystkich konkurencji lekkoatletycznych i zbudował nowoczesny i technicznie zaawansowany zespół, dodatkowo – w pełni rozumiejący i popierający się.
To były wczesne lata po wojnie, więc samo nastawienie polskiej społeczności było inne, zjednoczone po ciężkich czasach niemieckiej okupacji i w czasie nowej – radzieckiej.
Sport był jakby drogą ucieczki od codziennego życia, bo wybitne wyniki sportowe były mile widziane przez władze, a także doceniane na całym świecie.
I tu wplatam kolejną osobę z mojej przeszłości: Elżbietę Duńską – Krzesińską.
Tak się właśnie składa, że niedawno minęło 68 lat od dnia, kiedy to 27 listopada 1956 roku podczas Igrzysk Olimpijskich w Melbourne Elżbieta Krzesińska zdobyła złoty medal w skoku w dal, wyrównując wynikiem 6,35 m własny rekord świata oraz ustanowiła rekord olimpijski.
Panią Elżbietę poznałem w 1968 roku, kiedy to zawitała w mojej Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Poznaniu i pomogła naszemu zespołowi wygrać właśnie wtedy wielkie współzawodnictwo w poznańskich Juwenaliach. Wielka w Polsce i wieka za jej granicami.
Jej męża, Andrzeja, poznałem już po tej stronie oceanu, kiedy zagościł w moim klubie na Uniwersytecie of Toronto z gościnnymi „występami” trenowania tyczkarzy.
Tak Andrzej jak i Elżbieta wyjechali z Polski w czasie, kiedy i ja wyjechałem. Oni wylądowali w Eugene, w Oregonie, a ja – w Toronto. Oni trenowali skoki i wieloboje w ośrodku Nike, a ja podobnie, z tym, że rzuty i wieloboje na U of T.
Spotkaliśmy się wielokrotnie, wymienialiśmy wiele doświadczeń, lecz to się już skończyło.
Andrzej właśnie zmarł kilka tygodniu temu w wieku 97 lat. Był wtedy najstarszym żyjącym polskim olimpijczykiem.
A teraz – moje głośne pytanie: czy jest możliwe wskrzesić kooperacje wśród braci lekkoatletycznej w Polsce taką, jaka była w dalekiej i też nie tak dalekiej przeszłości?
Ostatnie lata były samowolą, za co zapłacono sportowo w Paryżu.
Chyba nadszedł najwyższy czas na zmiany i nowy porządek.
Powodzenia Sebastian!
Bogdan Poprawski