Michalinka
Opowieść o pisankach jest zapewne obecna w historii każdej rodziny. Tylko trzeba ją spisać. Nie spisana historia pójdzie w zapomnienie. Spisana i skrzętnie przechowywana będzie służyła przyszłym pokoleniom jako obraz tego jak żyliśmy. Być może za kilkadziesiąt lat nikt z pisankami w koszyku do kościoła na święcenie nie będzie chodził? Kiedyś jeden z moich nie polskich sąsiadów zapytał czy nasz polski i katolicki ksiądz jest taki biedny, że mu parafianie znoszą w koszyczkach jedzenie? Musiałam go umiejętnie sprostować w jego obserwacji, bo nie tylko to jedzenie znoszą ale i wynoszą. Tak dokładnie nie wiedział przecież jaka jest zawartość pięknie przystrojonego koszyczka, bo wykrochmalona na sztywno serwetka przysłaniała wszystko poza wystającymi uszami zająca. Zdziwił się.
– Jak to, to z czego się utrzymuje wasz ksiądz? – zapytał.
– Tak jak i twój pastor, z tego co zbierze kongregacja. A jedzenie święcimy w okresie Wielkiejnocy jako symbol odradzającego się życia. I z radości, że wiosna.
– Aha – powiedział, ale co pomyślał to nie wiem. Pewnie się zdziwił, że nie jesteśmy poprzebierani w stroje ludowe, bo by mu to pasowało. Pewnie, jakbyśmy hasali w takich na przykład strojach krakowskich całą rodziną z kolorowymi koszyczkami do kościoła, to bylibyśmy zauważeni przez naszego premiera Justina Trudeau i jego rodzinę, i mógłby nas dostąpić zaszczyt jego i jego rodziny przebieranki za krakowiaków z pawim piórem. Można by ich także spróbować nauczyć skocznego kroku do krakowiaka. To nic, że nikt w Krakowie w taki sposób nie hasa. Przecież oficjele z Indii, gdzie nasz premier przebrał się ze swoją rodziną w stroje indyjskie (ale takie specjalnie zaprojektowane, a nie z bazaru dla pospólstwa) też deklarowali, że oni w takich strojach nie chadzają. A wywód jest po to, aby unaocznić, że trudno jest oddzielić poszczególne elementy. Jeśli koszyczek ze święconką jest uznany za element polskiego zwyczaju, to w oczach innych powinien być podkreślony strojem etnicznym.
A tu taka nowocześnie ubrana, elegancka pani, maszeruje z pięknym koszyczkiem. I cóż w tym złego? Nic. To określa kim jesteśmy. Kiedyś moje dzieci powiedziały, że na stole do święcenia pokarmów w sali parafialnej Świętego Kazimierza stały dwa wyróżniające się koszyczki – oba nasze. Jeden był pięknie i pomysłowo ozdobiony, drugi jakiś taki marny tylko z jajkami przykrytymi niewyprasowaną serwetką z szarego lnianego płótna. Ten ostatni to było mój. W tym czasie piekłam sernik śląski z kruszonką. A ten pierwszy to moje córki tak pięknie wyszykowały. Pokarmy i z jednego i z drugiego koszyczka, i ze wszystkich znajdujących się na stole zostały tak samo poświęcone, i tak samo świadczyły o naszej tradycji. A tradycje jest piękna, wartościowa i nas określająca. I tak właściwie to wcale nie chcemy, żeby się ktoś pod nią podszywał. Tak jak kiedyś, jakiś partyjny łachmyta na łamach innej polonijnej łachmyckiej gazety pisał, że chodził z koszyczkiem na święcenie w niedzielę. Tam w PRL-u przypochlebiał się tym, co Wielkanocy nie obchodzili, a tu uznał, że lepiej się umizgiwać do ludu, i chciał dać świadectwo swojego uczestnictwa, tylko był za głupi, bo nawet nie wiedział kiedy się ze święconym chodzi. Nie będę pisać kiedy, bo my wtajemniczeni wiemy. A teraz o pisankach. Mogą być różne. Ważne żeby w koszyczku były, nawet nie malowane. Kiedyś moje dzieci zrobiły piękne pisanki, tylko jakoś tak się stało, że na jajach surowych. No i jak zwykle w takim wypadku, koszyczek gruchnął ze stołu, pisanki się zbiły. I nie wiadomo co było robić, czy śmiać się, czy złościć. No a ja zostałam ze sprzątaniem podłogi, co nie jest ani łatwe, ani przyjemne, szczególnie jak tłum koszyczkowiczów ze święconką napiera buciorami i ten ‘mess’ rozdeptuje. A ja przepraszałam za rozbite pisanki. Ileż ja się wtedy nasłuchałam!
I nic nie pomogły moje próby tłumaczenia, że dzieci same. Bo wtedy postawiono mnie pod pręgierz matki nie dbającej i zostawiającej dzieci samopas. Obronił mnie duszpasterz, tłumacząc zebranym wokół rozwalonych jaj, że jest to święcenie pokarmów, i że na pewno coś z tego koszyczka ocalało. – Tak, ser żółty – wtrąciła moja córeczka, czym przypieczętowała nasze koszyczkowe niepowodzenie. Bo, kiełbaska tak, szyneczka myszka tak, chrzanik tak, ale ser żółty? Ale nauczka jest, nigdy więcej nie pisałyśmy pisanek na surowych jajach. Każdy sprawdzał, że dobrze ugotowane, a jak nie był pewny to gotował jeszcze raz.