Jest to pytanie retoryczne, bo od bez mała 20 lat jeżdżę na Kubę kilka razy do roku. Od pierwszego razu zafascynowała mnie ta wyspa. Może dlatego, że przybliżyła mi dzieciństwo, a zwłaszcza wakacje, spędzane u babci, a więc lato, kompletna swoboda, pajda chleba zmoczona w wodzie posypana cukrem, beztroskie zabawy z rówieśnikami, owoce z sadu sąsiada, kartofle pieczone w ognisku. Co mnie obchodziło, że w Gminnej Spółdzielni były puste półki?
Jako turysta traktowany jestem na Kubie szczególnie troskliwie, bo jestem jednym z tych kilku milionów zagranicznych gości, którzy mają szansę, choćby przez tydzień, wypocząć, oderwać się od codzienności, korzystać z plaży i ciepłej wody w morzu, z różnorodności potraw i drinków serwowanych w hotelowej restauracji i barze, zabawiani przez okrągły dzień przez pracowników kulturalno oświatowych. Gości, którzy zostawiają tam dewizy.
Goście korzystają także z zorganizowanych wycieczek, poznając przy okazji życie mieszkańców, które diametralnie różni się od luksusu dewizowych hoteli, gdzie koszt tygodniowego pobytu nie raz przekracza sumę tysiąca dolarów. Kubańczyk musi przetrwać cały miesiąc za mniej niż dwadzieścia, borykając się z brakami towarów i żywności w państwowych sklepach, nawet w „bodegach”, subsydiowanych przez państwo.
Kiedyś Kubie pomagał Związek Radziecki. Po jego upadku przyszedł „okres specjalny”, kiedy zabrakło kotów, a w telewizji przedstawiano jak można zrobić befsztyk ze skórek banana. Od kilkunastu lat pomagała Kubie Wenezuela, jeszcze niedawno najzamożniejszy kraj Ameryki Łacińskiej dzięki ogromnym złożom ropy naftowej. Kuba rewanżowała się wysyłając tam lekarzy i pielęgniarki, uzupełniając braki na terenach biedniejszych i trudno dostępnych.
Dzisiaj sytuacja w Wenezueli jest gorsza niż na Kubie. Ocenia się, że do tej pory uciekło z kraju cztery miliony mieszkańców. Kierowcy, tankujący na stacjach benzynowych płacą za paliwo co łaska. Inflacja i braki podstawowych produktów nie są wynikiem tylko socjalistycznej polityki prezydenta Maduro, ale przede wszystkim sankcjami wprowadzonymi przez Stany Zjednoczone, które w ramach rozprzestrzeniania amerykańskiej „demokracji” są w istocie najbardziej zainteresowane tym czarnym złotem. Podobnie jak to było w przypadku ingerencji w Iraku, Syrii i Libii.
Ekonomiczna wojna Donalda Trumpa z Wenezuelą odbija się na Kubie. W różny sposób. Posługując się pretekstem, że kubańskie siły specjalne wspierają reżim Maduro, utrudnia on i uniemożliwia wysyłkę ropy na wyspę. Dociera tam w tej chwili tylko osiem wenezuelskich tankowców. Jest to kropla w morzu i w sposób radykalny odbija się na życiu mieszkańców Kuby.
Kilka tygodni temu na Kubie przestała chodzić większość autobusów. Na przystankach kłębiły się tłumy ludzi, pragnących dostać się do pracy czy do szkoły. Prąd wyłączano częściej niż kiedyś. Zamknięto hutę stali i cementownie. Zabrakło mąki, chleba i cukru i to w kraju, który przez kilka stuleci cukier eksportował na cały świat. Szkoły i uniwersytety dostały zakaz prowadzenia zajęć po zmierzchu. Wzrosła o sto procent cena za przejazd prywatnymi taksówkami typu „colectivos”, najczęściej są to przerobione stare krążowniki szos, zabierające do dziesięciu osób. Brak mięsa, zwłaszcza sprowadzanych z Wietnamu i kupowanych za gotówkę w USA mrożonych kurczaków doprowadził do wystąpienia w telewizji przedstawiciela rządu, pocieszającego naród, że będzie mógł konsumować hutie, nadrzewne kuzynki nutrii oraz mięso strusi. Od niedawna powstało na Kubie kilkanaście rancz hodujących te ptaki.
Niedaleko miasta Santiago de Cuba znajduje się 46-tysięczna miejscowość o wdzięcznej nazwie Contramaestre (po polsku bosman), a to od czasu, kiedy jeszcze przepływającą tam rzeką odbywał się spław trzciny cukrowej. Dwa tygodnie temu przestały działać miejskie wodociągi. Takie rzeczy się zdarzają, ale zawsze można było liczyć na to, że przyjedzie ogromna cysterna, z której można będzie napełnić znajdujące się przed każdym domem zbiornik na wodę. Ciężarówki z cysternami nie mogły ruszyć z powodu braku diesla.
W tej chwili w mieście i okolicy grasuje epidemia dengi. Szpital powiatowy nie przyjmuje nowych pacjentów, więc otwarto dwie tymczasowe izby chorych. Do tej pory umarło od tej wirusowej gorączki kilka osób, przede wszystkie dzieci, ale podobno dwóch lekarzy jest też w ciężkim stanie. Trzy osoby z rodziny mojej żony zainfekowane zostały przez komary, czwartą jest jej ośmioletni syn. Żona spędza dni i noce na twardym, plastikowym krzesełku przy synku, leżącym na łóżku pod moskitierą w jednej z trzech sal, przerobionych z sypialni internatu przy lokalnym technikum, podczas gdy uczniowie wysłani zostali do domu. W tej sali leży pięćdziesiąt dziewięć chorych dzieci. Na dengę nie ma lekarstwa, organizm musi sam ją zwalczyć, trzeba nawodnić organizm, a acetominofen pomaga obniżyć gorączkę.
Jeszcze do niedawna po mieście, po wsi, a nawet po luksusowych hotelach regularnie chodzili pracownicy zakładu dezynsekcji. Z dużym pojemnikiem na plecach, zawierającym ropę naftową odymiali domy i mieszkania, zabijając owady i ich larwy gnieżdżące się w stojącej wodzie. Od jakiegoś czasu ich nie widać. Bo nie ma ropy.
Za to jest epidemia dengi.
Na razie więc nie wiem, jak szybko znowu pojadę na Kubę.
Maciej Syrokomla-Syrokomski